Cześć!

Skąd ten blog? Jedną z bardziej spontanicznych decyzji w moim życiu było złożenie dokumentów na wyjazd na wymianę w ramach projektu Erasmus+. Zebrałam potrzebne papiery, oddałam i…udało się! Pół roku w pięknej Norwegii. Czas pełen nowych wyzwań i przygód, pięknych Fjordów i gór.I tym wszystkim chciałabym się z Wami tutaj dzielić.. Tak więc zapraszam do mojego świata!

piątek, 6 listopada 2015

Trzy Ole i tydzień w lesie

Miesiąc mnie tu nie było?! Jak ten czas szybko leci...
Nie było co opisywać- okres intensywnych wycieczek się skończył, wróciliśmy na uniwersytet, pisanie prac, blogów (tak, musimy na zaliczenie pisać bloga :-) ), codzienne obowiązki. Jak więc zająć sobie czas po zajęciach, gdy ciemno już o 16:00 i nie ma gdzie się włóczyć? Siłownia- to najlepsze rozwiązanie. Można chodzić o 5:00 rano, można też o północy. Samemu, bądź stadnie :-) To dobre wyjście na listopadowe długie wieczory. Przynajmniej nie siedzimy przed telewizorami opróżniając stopniowo lodówki.


I przyjechały wreszcie moje Ole. Dobrze mieć chociaż przez tydzień kogoś z kim można porozmawiać w ojczystym języku. W dniu przyjazdu wyszłam po nie na dworzec. Wyszłam, a raczej zjechałam. Piękne, bezchmurne dni przyniosły równie piękne, bezchmurne noce. Noce, w których temperatura była ujemna. Usiłując nie potrzaskać zębów na ulicy powolnie sunęłam na spotkanie.



Jak tylko Ole rozgościły się  moim pokoju zabrałam je na tą samą górę, na którą weszłam zaraz po przyjeździe tutaj.




Piękna pogoda i piękna jesień. Wieczory upłynęły nam na oglądaniu wszystkich sezonów "Wikingów" i grze w Uno. W sobotę natomiast, zaraz przed ich wyjazdem wszyscy międzynarodowi studenci (i ich goście) dostali zaproszenie na obchody Dnia Niepodległości Zambii. Studenci z tego kraju przygotowali cały program: przemowy, trochę informacji historycznych oraz tradycyjne śpiewy i tańce. Zostaliśmy też poczęstowani potrawami charakterystycznymi dla tego kraju. Nam najbardziej do gustu przypadła pasta z orzechów- przepyszna!


I minął tydzień, Ole musiały wracać. Odprowadziłam je na autobus powrotny do Oslo. Pomachałam, pojechały i jakoś.. pusto mi się zrobiło na duszy. Jakoś dopóki mieszkałam sobie sama nie miałam z tym problemu. Kiedy jednak przez tydzień ma się bliskie osoby ze sobą to jakoś po ich wyjeździe świadomość, że zobaczę je dopiero w przyszłym roku okazała się wzbudzić w sercu uczucie tęsknoty. Do tego długie, ciemne wieczory- jakoś humor znacząco mi się pogorszył. Nie trwało to na szczęście długo. Wiedziałam, że zbliża się tygodniowa wycieczka do lasu z moją super grupą. Także pogoda postanowiła dać mi promyk nadziei, że teraz powinno być już lepiej. Załapała się na piękne ostatnie dni prawdziwej jesieni- teraz już niestety liście pospadały z drzew.



W ostatni piątek w ramach wykłady wybraliśmy się w góry. Nie była to długa wycieczka- doszliśmy na miejsce, zapaliliśmy ognisko i słuchaliśmy wykładu nauczycielki spoglądając na wydrukowane slajdy prezentacji. I znów muszę powiedzieć: da się? Da! Słuchanie wykładu w plenerze jest o wiele skuteczniejsze niż przyswajanie sobie tych samych informacji w klasie. Aż chce się nam chłonąć wiedzę, kiedy na ognisku piecze się chleb a wokoło słychać ptaki...




Przy okazji nauczyłam się kolejnych istotnych czynności survivalowych: jak rozpalić ogień krzesiwem oraz jak skonstruować ognisko tak, aby dawało ciepło całą noc, bez konieczności dokładania drewna. Jak się okazało ta druga umiejętność została zweryfikowana trzy dni później.
W poniedziałek wyruszyliśmy na wycieczkę razem ze studentami norweskiego Friluftsliv. Głównym celem tego wyjazdu miało być realizowanie idei "slow adventure". Chodzi o całkowite zwolnienie, wyrzucenie zegarków i doświadczanie natury. Celem nie było dojście w konkretne miejsce, zdobycie szczytu czy przejście wielkiej liczby kilometrów. Mieliśmy się zrelaksować, poczuć naturę, żyć równo z nią. Brzmiało fantastycznie. I tak też było. Około południa dotarliśmy do miejsca, w którym podzieleni zostaliśmy na grupy (nasz kierunek na szczęście został razem). Każda grupa miała rozbić obóz w innej części lasu w odległości 5 minut marszu tak, żebyśmy mogli się odwiedzać. Wzięliśmy się do pracy. Z dwóch plandek skonstruowaliśmy domek, zbudowaliśmy huśtawkę na drzewie, a resztę wieczoru spędziliśmy przy ognisku grając w rozmaite gry :-)






Pierwsza noc- ciepło, ciepło, gorąco. Uwielbiam mój puchowy śpiwór. Trochę padało, ale pod naszą plandeką nie był to problem. Wygramoliliśmy się z samego rana o 11:00 i rozpaliwszy ognisko zjedliśmy śniadanie. Później zebrani wszyscy razem z norweskimi studentami graliśmy w różne gry i rozwiązywaliśmy quiz. Głównym celem tego dnia było upieczenie obiadu w starym, norweskim stylu. Polega on na wykopaniu w ziemi dużej dziury i wypełnieniu jej kamieniami. Następnie w dziurze tej pali się duży ogień przez 2-3 godziny tak,  aby kamienia nabrały dużo ciepła. Po upływie tego czasu wyprząta się popiół i wkłada zamarynowanie mięso owinięte w dużą ilość warstw folii aluminiowej. Przykrywa się je kamieniami z doły, zasypuje ziemią i uszczelnia tak, aby żadna para nie wydostawała się na zewnątrz. Po upływie kolejnych 3-4 godzin mięso jest gotowe. Nasze wyglądało wyśmienicie, podobno smakowało równie dobrze :-)






Wieczór znów upłynął na zabawie. Najlepiej sprawdzały się proste zabawy dla dzieci :-)
W środę sprzątnęliśmy camping. Nasza ośmioosobowa grupa już wcześniej podzieliła się na dwie czwórki i zaplanowała dalszą trasę. Celem grupy było bowiem wyruszenie w dowolnym kierunku i odległości, rozbicie plandeki jako "bazy" a następnie rozdzielenie się. Dzień samotnego biwaku. Każdy z nas miał swój domek z odległości około 400 metrów od innych. Nie widzieliśmy się, lecz mogliśmy krzyknąć sobie "dobranoc".
Zbudowanie własnego schronienia. Wiedziałam, że taki będzie cel, więc wcześniej zaopatrzyłam się w folię malarską- nie waży dużo, a może pomóc. I pomogła. Znaleźliśmy się bowiem w lesie, gdzie na niskich wysokościach nie było żadnych gałęzi choinek do zbudowania schronienia. Zaimprowizowałam więc i stworzyłam sobie chatkę z kupionej folii. 



Zrobiło się ciemno. Myślałam, że będę się bała. Ale w norweskim lesie nie ma kompletnie NIC, co mogłoby człowieka przestraszyć. Żadnych zwierząt, owadów czy innych dziwnych stworzeń. Rozpaliłam sobie (krzesiwem, uczę się! :-)) najbardziej urocze ognisko na świecie i zjadłam kolację.Spojrzałam na zegarek- dopiero 20:00. Samotny biwak jest może dobry na sprawdzenie samego siebie, ale jest również niesamowicie nudny. O 20:00 położyłam się do śpiwora. Dziękowałam sobie, że mimo wątpliwości wzięłam ze sobą książkę. Zajechałam baterie w czołówce, ale przynajmniej miałam co robić. Pochłonęłam na tej wycieczce całą książkę, którą dostałam od Ol ("Wszystko za Everest"- polecam!). O 23:00 z radością położyłam się spać. Wstałam z pierwszym samolotem przelatującym mi nad głową. Zaraz za górą obok nas znajduje się lotnisko, więc samoloty przelatywały nam dokładnie nad głową, niesamowicie blisko (i głośno przy okazji). Było już jasno, więc pozbierałam się i zjadłam śniadanie.



Padało dość mocno a ja była dumna z mojego niewykwintnego lecz funkcjonalnego domku. Zaraz po zjedzeniu śniadanie zabrałam swoje rzeczy, sprzątnęłam swój camping i poszłam poszukać chłopaków. Oni akurat gotowali śniadanie i grzali się przy ognisku więc dołączyłam do nich i kontynuowałam swoją lekturę.






Cudownie jest się nie spieszyć. Cudownie jest móc podziwiać przedzierający się zza drzew fjord. Cudownie jest po prostu być. W tym lesie. Tu i teraz. Tak pomyślałam czytając sobie książkę. Dźwięk pękającego w ogniu drewna i ptaki przelatujące nad głową. Cudownie.
Tą noc mieliśmy spędzić już razem więc chłopaki również pozbierali swoje rzeczy i poszliśmy dalej poszukać ostatniego towarzysza. Znaleźliśmy go nieco dalej z miejscu idealnym. Tu drzewa zostały wycięte, więc nic nie przesłaniało widoku. Postanowiliśmy zostać tu na następną noc. Rozbiliśmy naszą plandekę według wzoru, który mieliśmy w notatkach (tak, uczymy się jak rozbijać plandekę), jednak wyszło jeszcze lepiej niż się spodziewaliśmy. Piękny namiot wodoodporny i wiaroodporny. Aż szkoda, że to była ostatnia noc.




Wieczorem rozpaliliśmy potężne ognisko. Miało chyba z 1,5 metra wysokości. Rąbaliśmy drewno prawie całą noc. I to nie kawałki drewna. Rąbaliśmy w poprzek całe drzewa, które zwalone leżały w polach jagód (w Norwegi w listopadzie wciąż można spotkać mnóstwo jagód). Dzięki temu mieliśmy drewna na parę dobrych godzin.
Dziś nastał niestety smutny czas pożegnania z przygodą. Autobus powrotny odjeżdżał na szczęście późnym popołudniem, więc od rana znów siedzieliśmy przy ognisku. Tym razem zabawiłam się w kobietę pracującą, która żadnej pracy się nie boi i porąbałam całe drzewa na kawałki. Nabawiłam się przy tym blaz na rękach, ale było warto. Zapytacie, czemu nie mamy piły? Po prostu zabrakło ich dla naszej grupy przy wydawaniu sprzętu przed wyjazdem. Mieliśmy za to 3 siekiery. A ja miałam w grupie trzech chłopaków :-) Mimo wszystko porąbałam sobie drewno, co niezwłocznie przypomniało mi radosne zimowe poranki w Chacie na Zagroniu, gdzie codziennie szłam do drewutni narąbać drewna do pieca...Będę tam z powrotem już w styczniu!!! :-)






Po śniadaniu i porannej kawie sprzątnęliśmy cały majdan i smutnym krokiem udaliśmy się do miasta na autobus,
Piękny to był tydzień. Szkoda tylko, że się skończył. Doświadczenie życia w lesie wiele mnie nauczyło. A najlepsze jest to, że robiliśmy to wciąż w ramach studiów...
Wszystko co dobre szybko się kończy. Przed nami już tylko jedna, ostatnia, zimowa wycieczka. I koniec. Staramy się jednak o tym nie myśleć i w weekendy organizować wyjazdy na własną rękę. Przynajmniej w ten sposób możemy spędzić ze sobą trochę więcej czasu oraz wyrwać się z uniwersyteckich ławek. Chyba wszystkich nas nosi od siedzenia w miejscu..... :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz