Cześć!

Skąd ten blog? Jedną z bardziej spontanicznych decyzji w moim życiu było złożenie dokumentów na wyjazd na wymianę w ramach projektu Erasmus+. Zebrałam potrzebne papiery, oddałam i…udało się! Pół roku w pięknej Norwegii. Czas pełen nowych wyzwań i przygód, pięknych Fjordów i gór.I tym wszystkim chciałabym się z Wami tutaj dzielić.. Tak więc zapraszam do mojego świata!

sobota, 5 grudnia 2015

Smutek, żal i rozpacz.

Wszystko ostatnio jest takie...ostatnie.
Nadeszła również ostatnia wycieczka. Myślałam, że w góry pojedziemy chodzić, okazało się jednak, że pojedziemy na narty. Napadł mnie lekki niepokój, bo na nartach nie jeżdżę, ale stwierdziłam, że jakoś to będzie.
Na szczęście przed wyjazdem na 3 dni nauczycielka wzięła nas na jednodniową wycieczkę, żeby sprawdzić nasze umiejętności i oswoić nas z nartami. Nie było daleko, nie było bardzo pod górę, a jednak częstotliwość z jaką przytulałam śnieg była imponująca :-)


Białe szaleństwo. Piękna sceneria- zimą wszystko wygląda ładniej. Przemieszczając się w stylu bardziej lub mniej pięknym doskonaliliśmy swoje umiejętności narciarskie. Okazało się, że na nartach śladowych nie jeździł wcześniej żaden z nas, także przynajmniej wszyscy wyglądaliśmy tak samo komicznie :-) Jako, że wzięliśmy ze sobą trochę drewna, zrobiliśmy sobie ognisko na "mecie".




Po ognisku zaczęliśmy zbierać się w drogę powrotną. Z górki było prościej, szybciej i przyjemniej :-) Nie obyło się oczywiście bez kilku upadków, jednak szło nam coraz lepiej. Na dole w ramach oswajania się z nartami zagraliśmy w berka (tak, wyobraźcie sobie 8 dorosłych ludzi biegających w kółko jak pingwiny), urządziliśmy bitwę na śnieżki i napełnieni dobrym humorem wróciliśmy do domów.
Uwielbiam tych ludzi :-)
W środę pełni pozytywnego nastawienia wyruszyliśmy na trzydniową wycieczkę na narty. Z tyłu głowy każdy z nas wiedział, że będzie to ostatnia wycieczka, postanowiliśmy jednak nie zadręczać się za bardzo i jak zwykle świetnie się bawić.
Zaskakujące jest to, że przed moim oknem tymczasowo śniegu nie ma w ogóle. Ciągle pada deszcz, temperatura pozostaje na plusie. Ujechaliśmy jednak 20 minut od miasta i spotkaliśmy to:


Śnieg, śnieg i jeszcze więcej śniegu. Opony zimowe w samochodzie ledwo dawały radę. Z tej głównej (!) drogi po chwili musieliśmy jednak skręcić w lewo, pod górę. Tutaj niestety opony rady nie dały i trzeba było sięgnąć po pomoc zwaną łańcuchami. Łańcuchy w samochodzie były, jednak po 30 minutach usiłowania założenia ich okazało się, że opony są o cal za duże... Cóż zrobić, droga pod górę, może z jakieś 500 metrów do celu. Nauczycielka, która jechała z połową naszej grupy swoim samochodem miała opony iście norweskie- wystawały z nich malutkie kolce, także bez problemu wjechała na górę. Na szczęście na górze mieszkali ludzie i miły pan z zaparkowanym przed domem pięknym zielonym traktorem wciągnął tymże traktorem drugi samochód :-)
Na miejscu zapięliśmy się w narty, zapakowaliśmy na plecy plecaki i powolnym posuwistym krokiem podążyliśmy w górę. 





Szliśmy drogą, jednak była ona całkowicie zasypana. Co chwila zmienialiśmy się miejscami, bo ktoś na przedzie musiał torować drogę, co było bardzo męczące. Czułam się jak mały ratrak, narty zapadały się w śniegu tak, że nie było ich w ogóle widać :-)


Gdzieś tam są moje narty :D
2,5 godziny później dotarliśmy na miejsce. Przebyliśmy...2,5 kilometra. Zdecydowanie nie jesteśmy najszybszymi narciarzami świata ;-) Przemieszczanie się z pełnym plecakiem pod górę to nie taka prosta sprawa.
Spać mieliśmy w domku. Nie było to schronisko, tylko chatka prywatna, którą można wypożyczać. Norwedzy szczególnie latem wypożyczają sobie takie chatki w górach i jeżdżą tam na urlop. W plecakach mięliśmy jednak namioty i dużo łopat, bo w planie była nauka zimowego obozowania. 


Czasem nie było wcale tak łatwo :-)

Nasza "baza"
Już pierwszego dnia mięliśmy zacząć budować jaskinie śnieżne i rozbijać namiot, jednak cały dzień padał śniego- deszcz i byliśmy już nieco mokrzy. Zdecydowaliśmy się przełożyć to na dzień następny a pierwszego wieczora zrobić kolację. Kolacja z prawdziwego zdarzenia- przystawka, danie główne i deser. Wszystko wcześniej zaplanowane. Ma być uroczyście, bo to ostatnia...no właśnie, znów- ostatnia taka okazja. 



Zapaliliśmy w kominku, rozwiesiliśmy rzeczy do suszenia i spędziliśmy razem wspaniały wieczór. Ostatni..Przedostatni. Znienawidzę to słowo.
Następnego dnia obudziliśmy się z padającym za oknem śniegiem. Zapakowani we wszystkie anty- śnieżne ortaliony wyszliśmy w śnieg. Znaczy...chcieliśmy wyjść, ale robiąc pierwszy krok utopiliśmy się po pas (dosłownie). Świeży, biały puch. Bez nart ani rusz. Wzięliśmy więc łopaty i tym razem ześliznęliśmy się przed chatkę. 
Stworzenie dobrego, zimowego obozu wymaga nieco wiedzy i czasu. Nie da się przecież rozbić namiotu w świeżym śniegu. Udeptaliśmy więc podłoże najpierw nartami, później butami. Poczekaliśmy pół godziny i zaczęliśmy budowanie ściany osłaniającej namiot od nawietrznej strony. Ścianę budowaliśmy wycinając PIŁĄ bloki ze śniegu, który udeptaliśmy. Nigdy w życiu nie powiedziałabym, że będę kiedyś piłować śnieg. Piłować, piłą- przecież to absurdalne :-)




Osobista kopalnia śniegu :-)

Budowa poszła nawet sprawnie, rozbicie namiotu też. Pora więc zabrać się za jaskinię śnieżną. Nie igloo, te buduje się z takich samych bloków, jakie zrobiliśmy budując ścianę dla namiotu. Dla jaskini trzeba najpierw usypać ogromną kupę (nie brzmi za dobrze) śniegu. 9 osób z łopatami przerzucało więc biały puch przez dobre 20 minut. 



Później trzeba tej "kupie" śniegu dać się uleżeć, co zazwyczaj trwa jakieś 1,5- 2 godzin. W tym czasie pojeździliśmy wokoło na nartach, wytarzaliśmy się w śniegu i urządziliśmy bitwę na śnieżki. Chciałam zrobić aniołka w śniegu, wyszedł mi jednak ogromny krater :D



Tyyyyyyle śniegu, tyyyyyyle radości :-)

Po dwóch godzinach zabraliśmy się za kopanie naszej jaskini. Jest to dość długotrwałe i precyzyjne zajęcie. Ściany muszą mieć odpowiedzią grubość, sufit musi być przez cały czas kopania okrągły, żeby nic się w trakcie lub w nocy nie zawaliło. Efekt był niesamowity. Przestronne, jasne miejsce do spania. I ten zapach świeżego śniegu. W życiu nie pomyślałabym, że jaskinia ze śniegu może być taka fajowa! I spałam w niej, nie zamarzłam! Rano jednak trzeba było odkopać sobie zasypane nowym śniegiem wyjście :-)
I można się wprowadzać!

Po zakończonej pracy i przybiciu sobie "piątki" za świetną pracę wróciliśmy ogrzać się do chatki. Zrobiło się już ciemno, nastał wieczór. Skonsumowaliśmy deser z dnia poprzedniego, którego nikt wcześniej nie mógł zmieścić. Godzina 21:00, ktoś puka do drzwi. Nie spodziewaliśmy się nikogo, otwieramy drzwi...i okazuje się, że przyjechał nas odwiedzić nasz nauczyciel. Jemu wejście na górę zajęło...26 minut (nam, przypomnę, 2,5 godziny :-) ).
Jakie to niesamowicie miłe, kiedy nauczyciele robią takie niespodzianki. Kristin, która wzięła nas na te 3 dni nic nam nie powiedziała o niespodziewanym gościu. Bardzo się ucieszyliśmy, szczególnie że Vegard przyniósł ze sobą kilogram norweskiej, świątecznej czekolady :-) Spędziliśmy więc ten już naprawdę OSTATNI wyjazdowy wieczór popijając gorącą czekoladę i jedząc czekoladę (niech mi moja dieta wybaczy ;-)). 
I chociaż Vegard zjechał o północy do domu, to byliśmy bardzo wdzięczni, że przyjechał. Bardzo zżyliśmy się ze sobą nawzajem. Mamy nawet w planach wspólną (wraz z czwórką nauczycieli, którzy mięli z nami zajęcia przez cały semestr), świąteczną kolację. Kristin zaprosiła nas do siebie do domu, data ustalona, cudnie. Świąteczna kolacja z nauczycielami. Aż się tak ciepło na sercu robi kiedy wiemy,że oni jednak też nas lubią :-) Podczas tej kolacji mamy zamiar wręczyć im albumu ze zdjęciami, które projektowaliśmy wcześniej przez 4 dni. Swoją drogą, to była niesamowita zabawa- trzeba przejrzeć wszystkie zdjęcia, poukładać, coś napisać i wysłać do drukarni. Każdy z nas zamówił sobie też taką pamiątkę dla siebie.
Ostatniego dnia, przed zjazdem do samochodów, wybraliśmy się na wycieczkę w okolicy. Urządziliśmy nawet konkurs skoków narciarskich ;-) Zbudowaliśmy na stoku małą skocznię i ruszyliśmy do zabawy. Niektórym szło bardzo dobrze, jakby skoczkami się urodzili :-)


Niektórzy jednak mieli małe upadki ;-) 



Nie mogę przestać turlać się ze śmiechu po podłodze za każdym razem, kiedy oglądam ten film. Powinniśmy, swoją drogą, zrobić również konkurs skoków na główkę do śniegu, wtedy nasz kolega zająłby pierwsze miejsce. Nic nikomu na szczęście się nie stało, śnieg był mięciutki, także po skoku nie trzeba było nikogo ratować, jedynie naprawić zeskok i zasypać krater wyryty głową :D


Zdjęcie wyjazdu :-)
Konkurs niestety musiał zostać przerwany, gdyż musieliśmy jechać do domu. Zapakowaliśmy więc plecaki na plecy i ruszyliśmy na dół. Tym razem cały czas było z górki, więc wystarczyło odepchnąć się raz i lądowało się na dole. O ile wcześniej ktoś nie wyhamował na twoich plecach bądź nie stracił balansu przez plecak. Upadki były, jednak w ilości znacznie mniejszej. Po 3 dniach czuję się dużo pewniej na nartach. Zdecydowanie już wiem, co kupię sobie pod choinkę. A postanowieniem noworocznym będzie nauczenie się zjeżdżać bezpiecznie tak, żeby nie zabić ani siebie, ani nikogo innego :-)





No i znów jestem w domu. Ostatnia wycieczka. Nie wiem nawet, co napisać, Niby to było 5 miesięcy. Niby w sierpniu mówiłam, że mam tyyyyle czasu. A czasu nie mam. Teraz ostatni tydzień na uniwersytecie, ostatnia praca do napisania, kolacja z nauczycielami i dokładnie za 2 tygodnie będę siedziała w domu z kotem na kolanach. 2 TYGODNIE. Nie, ja nie chcę. Nie chcę wracać. Tu jest pięknie. I jak ja mam rozstać się z tymi ludźmi? 
Aż zepsułam sobie humor. Psuje się za każdym razem, jak o tym pomyślę. 2 TYGODNIE.
Nie, nie chcę.
Nie.