Lodowiec. Kiedyś mogłam zobaczyć go tylko na obrazkach w podręczniku do geografii. Teraz 4 dni chodziłam po nim, poznawałam go, uczyłam się, jak go "czytać". I to wciąż są studia. W końcu wciąż się uczę. I coraz bardziej przekonuję się, że te studia otwarli właśnie dla mnie :-)
Wtorek. Wyruszamy wczesnym rankiem na wyprawę w góry. To nie dzień na szturmowanie lodowca, to dzień na wykład terenowy o krajobrazie polodowcowym. Coś, co było tylko biernym opisem w repetytoriach maturalnych, nabrało rzeczywistych kształtów. Wreszcie, po tylu latach nudnego wkuwania, jak to lodowiec się porusza i jak kształtuje świat, mogłam zobaczyć to na własne oczy, przejść się po morenie czołowej, poczuć gładką, wyszlifowaną przez lód skałę pod swoimi palcami. I nikt ni teraz nie powie, że nauka jest nudna. Trzeba mieć odpowiednie podejście (no i czasami warunki, trudno w Polsce o lodowiec :-) ).
I tak przechadzaliśmy się w słońcu dyskutując z nauczycielem o roślinach występujących w różnych piętrach roślinnych, o ich sposobach na przetrwanie niskich temperatur i ekspozycji na wiatr. A, no i przedstawialiśmy zadanie domowe, które mieliśmy opracować. Mojej grupie przypadł temat obiegu wody i ruchu skał w lodowcu. Stworzyliśmy więc całkiem kreatywną prezentację używając okolicznych skał oraz "lodowca" (który dzień wcześniej był kartonem wody w zamrażalniku). Ogólnie dzień minął pod znakiem słońca, nowej wiedzy i ogólnie dobrego humoru, Innych dni raczej się tu nie spodziewam :-)
Po południu dojechaliśmy do Jostedalen, gdzie zakwaterowaliśmy się na resztę wyjazdu na campingu w czteroosobowych domkach. Miło, że na czas przebywania na lodowcu i odczuwania temperatur raczej chłodnych nie spaliśmy w namiotach. Taki komfort cieplny. Wieczorem spotkaliśmy się na rozmowie o planach na następny dzień, później wprowadzeni zostaliśmy do tematu bezpieczeństwa podczas spacerów po lodzie. Dopasowywaliśmy raki, kaski, uczyliśmy się różnych węzłów oraz przywiązywania do liny. Jak dla mnie wszystko to było nowością, tym bardziej cieszyłam się na następne dni.
Z samego rana ruszyliśmy na podbój lodowego potwora. Nigardsbreen, jęzor lodowca Jostedalsbreen-największego w Europie.
Widok z parkingu był niesamowity. Przywitał nas chłód i ciemne niebo. A na końcu jeziora z szaro- czarnych, gładkich skał wyrastał błękitny olbrzym. Magia jak z pocztówek.
Aby znaleźć się u stóp lodowego raju musieliśmy przejść 45 minut wśród kamieni, strumyków i wątpliwie stabilnych kładek. Nikt nie śmiał jednak narzekać. Każdy czuł tą adrenalinę i podniecenie. Nikt, żaden z nas nie był wcześniej na lodowcu. Po co się rozdrabniać, jak pojechać pierwszy raz w życiu na lodowiec, to od razu na największy :-) Starannie przygotowaliśmy się do wejścia. Raki, czekany, uprzęże wpięte w linę. 8 osób, dwie liny po cztery osoby. Do tego nauczyciel i absolwentka- praktykantka, bez liny. Gotowi i zwarci zaczęliśmy stawiać swoje pierwsze kroki. Niepewnie, jakbyśmy pierwszy raz chodzili. Ciężko zaufać tym dziesięciu stalowym zębom, które wystają z buta. Jednak trzymają one w miejscu. Wbite wszystkie w podłoże zapewniają stabilny, bezpieczny krok. Chwilę chodziliśmy przed siebie, uważając na szczeliny i przepaście. Przechodziliśmy przez lodowe tunele. Uczyliśmy się wchodzić i schodzić po stromych ścianach (wbrew pozorom to nie takie proste i oczywiste!). Dowiedzieliśmy się, jak używać czekana, aby okazał się pomocny w wędrówce.
Po pierwszym dniu czułam się bardzo niepewnie. Szczególnie, że podczas zejścia stromym zboczem moje raki mnie nie posłuchały i zdążyłam zjechać kawałek na tyłku i wbić sobie czekan w palec, przez co do dziś palec ten ma odcień zielonkawo- granatowy :-) Poza tym ciężko przekroczyć szczelinę, która mimo że ma metr szerokości to jej głębokość jest niemierzalna. I chociaż wiem, że pokonam ją jednym krokiem, to widząc tą przepaść grawitacja jakby ciągnie w odchłań. Ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia, obycia się.
Aby znaleźć się u stóp lodowego raju musieliśmy przejść 45 minut wśród kamieni, strumyków i wątpliwie stabilnych kładek. Nikt nie śmiał jednak narzekać. Każdy czuł tą adrenalinę i podniecenie. Nikt, żaden z nas nie był wcześniej na lodowcu. Po co się rozdrabniać, jak pojechać pierwszy raz w życiu na lodowiec, to od razu na największy :-) Starannie przygotowaliśmy się do wejścia. Raki, czekany, uprzęże wpięte w linę. 8 osób, dwie liny po cztery osoby. Do tego nauczyciel i absolwentka- praktykantka, bez liny. Gotowi i zwarci zaczęliśmy stawiać swoje pierwsze kroki. Niepewnie, jakbyśmy pierwszy raz chodzili. Ciężko zaufać tym dziesięciu stalowym zębom, które wystają z buta. Jednak trzymają one w miejscu. Wbite wszystkie w podłoże zapewniają stabilny, bezpieczny krok. Chwilę chodziliśmy przed siebie, uważając na szczeliny i przepaście. Przechodziliśmy przez lodowe tunele. Uczyliśmy się wchodzić i schodzić po stromych ścianach (wbrew pozorom to nie takie proste i oczywiste!). Dowiedzieliśmy się, jak używać czekana, aby okazał się pomocny w wędrówce.
Po pierwszym dniu czułam się bardzo niepewnie. Szczególnie, że podczas zejścia stromym zboczem moje raki mnie nie posłuchały i zdążyłam zjechać kawałek na tyłku i wbić sobie czekan w palec, przez co do dziś palec ten ma odcień zielonkawo- granatowy :-) Poza tym ciężko przekroczyć szczelinę, która mimo że ma metr szerokości to jej głębokość jest niemierzalna. I chociaż wiem, że pokonam ją jednym krokiem, to widząc tą przepaść grawitacja jakby ciągnie w odchłań. Ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia, obycia się.
Po powrocie na camping i wspólnym ugotowaniu kolacji mieliśmy ćwiczenia z zakładania stanowiska ratowniczego. Mam na myśli ratowanie kogoś, kto wpadł do głębokiej szczeliny i radośnie "dynda" w niej oczekując na wyciągnięcie. Śruby wkręcane do lodu, dużo lin i linek, karabinków. Wszystko ma swoją kolejność, swoje miejsce. Na końcu tylko zawołać kolegów i przykładając wcale nie tak dużą siłę można delikwenta z otchłani błękitu wydostać.
Następnego dnia udaliśmy się ćwiczenia zamienić na całkowicie praktyczne działanie. Zmieniliśmy lokalizację, pojechaliśmy do innego jęzora lodowca. Najtrudniejszym w tym dniu okazało się...Samo dotarcie do lodowca. Znajdował się on bowiem w dolinie zawieszonej, czyi takiej, która znajduje się dużo wyżej, niż główna dolina, którą płynie rzeka. Musieliśmy pokonać 400 metrów przewyższenia w niecałe 2 kilometry. Stromo jak diabli, do tego zaczyna kropić, a nasza wąska ścieżka zamienia się z wąską zjeżdżalnię błotną. Jednak przecież jesteśmy dzielni, docieramy do doliny po 1,5 godziny wspinaczki (zejście na dół było małym koszmarem). Czekała nas jeszcze przeprawa przez rumowisko skalne, a raczej rumowisko ogromnych głazów, przez które szliśmy co chwila przytulając się do jakiegoś kamienia tak, aby nie spaść w przepaść. Padało, także i kamienia robiły się śliskie. Tego dnia nie pochodziliśmy za dużo, raczej doszliśmy do miejsca, gdzie lodowiec robił się płaski i tam rozpoczęliśmy ćwiczenia w zakładaniu stanowisk ratowniczych. Oczywiście do szczeliny nikt nie wpadał na głowę, lecz został "desantowany" całkowicie bezpiecznie. I tak po kolei, każdy z nas ćwiczył wkręcanie śrub, montowanie kolejnych lin a następnie wyciąganie poszkodowanego. To proces posiadający dużo czynności, które muszą zostać wykonane w dokładnej, odpowiedniej kolejności. Osobiście żałuję, że nie spędziliśmy nad ćwiczeniami jednego dnia więcej tak, aby to sobie utrwalić. Uczucie pewności, że jest się w stanie kogoś uratować oraz że ten ktoś wie, jak uratować mnie, kiedy wpadnę w tarapaty, jest jak dla mnie najważniejsze. Teraz jednak możemy wybrać się na lodowiec sami, także mam nadzieję, że będziemy mięli jeszcze okazję to przetestować.
Następnego dnia udaliśmy się ćwiczenia zamienić na całkowicie praktyczne działanie. Zmieniliśmy lokalizację, pojechaliśmy do innego jęzora lodowca. Najtrudniejszym w tym dniu okazało się...Samo dotarcie do lodowca. Znajdował się on bowiem w dolinie zawieszonej, czyi takiej, która znajduje się dużo wyżej, niż główna dolina, którą płynie rzeka. Musieliśmy pokonać 400 metrów przewyższenia w niecałe 2 kilometry. Stromo jak diabli, do tego zaczyna kropić, a nasza wąska ścieżka zamienia się z wąską zjeżdżalnię błotną. Jednak przecież jesteśmy dzielni, docieramy do doliny po 1,5 godziny wspinaczki (zejście na dół było małym koszmarem). Czekała nas jeszcze przeprawa przez rumowisko skalne, a raczej rumowisko ogromnych głazów, przez które szliśmy co chwila przytulając się do jakiegoś kamienia tak, aby nie spaść w przepaść. Padało, także i kamienia robiły się śliskie. Tego dnia nie pochodziliśmy za dużo, raczej doszliśmy do miejsca, gdzie lodowiec robił się płaski i tam rozpoczęliśmy ćwiczenia w zakładaniu stanowisk ratowniczych. Oczywiście do szczeliny nikt nie wpadał na głowę, lecz został "desantowany" całkowicie bezpiecznie. I tak po kolei, każdy z nas ćwiczył wkręcanie śrub, montowanie kolejnych lin a następnie wyciąganie poszkodowanego. To proces posiadający dużo czynności, które muszą zostać wykonane w dokładnej, odpowiedniej kolejności. Osobiście żałuję, że nie spędziliśmy nad ćwiczeniami jednego dnia więcej tak, aby to sobie utrwalić. Uczucie pewności, że jest się w stanie kogoś uratować oraz że ten ktoś wie, jak uratować mnie, kiedy wpadnę w tarapaty, jest jak dla mnie najważniejsze. Teraz jednak możemy wybrać się na lodowiec sami, także mam nadzieję, że będziemy mięli jeszcze okazję to przetestować.
Ostatniego dnia nasza wędrówka po lodowcu ograniczyła się do..znalezienia odpowiedniej ściany do wspinaczki po lodzie. Przyznam, że poprzedniego wieczora myślałam o tym, żeby może jakoś wymigać się od pójścia w teren. Wiedziałam, że będziemy wspinać się po pionowych ścianach, jednak wydawało mi się, że chodzi tutaj o wspinanie będąc wpiętym we wspólną linę. Generowało by to sytuację, bez wyjścia- musisz iść, bo ten przed tobą już jest na górze, a trzy osoby czekają za tobą. Nigdy wcześniej się nie wspinałam i raczej sceptycznie podchodziłam do takiej wizji dnia.
Byłabym jednak NAJWIĘKSZYM GŁUPTAKIEM, gdybym wtedy nie poszła. Żałowałabym do końca życia, bo być może druga taka okazja już się nie zdarzy. Okazało się, że znaleźliśmy ścianę, odpięliśmy się od liny, zamocowaliśmy linę do asekuracji i pojedynczo, asekurowani przez drugą osobę, przy użyciu raków i czekanów wspinaliśmy się na górę. Czekałam do samego końca, obserwowałam bardziej doświadczonych kolegów. Noga, noga, czekan, czekan. To nie może być takie trudne. Przywiązałam się do liny, chwyciłam czekany w dłoń i ruszyłam. Dobra, ale jak zacząć. W pionową ścianę wbijają się tylko dwa przednie kolce raków, na których trzeba się wspiąć. Tak więc nawet koniuszki palców nie dotykają lodu. Jak mam zaufać tym dwóm kawałkom metalu? Mam czekany, wbiję je jak najwyżej i utrzymam się na rękach dopóki nie upewnię się, że mogę pewnie oprzeć się na nogach. Chrzęst lodu pod stopami, o dziwo poruszam się w górę, choć mozolnie i w stylu nie najpiękniejszym. Noga objeżdża, mam wrażenie, że spadnę ale...okazuje się, że nie ruszam się ani centymetra w dół. asekuracja działa, przekonałam się że mogę zaufać koledze, który stoi na dole. Wchodzę więc wyżej i wyżej..Aż czekanami wbijam się do wierzchołka ściany. Co? Że już? To nie było takie trudne. Teraz tylko pozostaje pytanie- jak zejść. Ciężko usiąść na powietrzu, uczucie nieco dziwne. Ale udało się i w stylu a'la James Bont/ Mission Impossible stanęłam znów na płaskim. Może ten cały opis brzmi dziecinnie, ale jak na pierwszą wspinaczkę w życiu i osobę, która nie posiada fantastycznych zdolności fizycznych, przeżyłam naprawdę dużo. I okazało się to tak fajne, że weszłam jeszcze 2 razy :-) Później natomiast nauczyłam się asekurować. Także zachęcam Was, jak macie okazję czegoś spróbować- PRÓBUJCIE! Jak się nie spodoba to przynajmniej będziecie wiedzieli, że nie chcecie tego robić. Ja po tym (jednym z najfajniejszych w życiu!!!) doświadczeniu mam zamiar spróbować teraz na wydziałowej ściance wspinaczkowej :-)
Byłabym jednak NAJWIĘKSZYM GŁUPTAKIEM, gdybym wtedy nie poszła. Żałowałabym do końca życia, bo być może druga taka okazja już się nie zdarzy. Okazało się, że znaleźliśmy ścianę, odpięliśmy się od liny, zamocowaliśmy linę do asekuracji i pojedynczo, asekurowani przez drugą osobę, przy użyciu raków i czekanów wspinaliśmy się na górę. Czekałam do samego końca, obserwowałam bardziej doświadczonych kolegów. Noga, noga, czekan, czekan. To nie może być takie trudne. Przywiązałam się do liny, chwyciłam czekany w dłoń i ruszyłam. Dobra, ale jak zacząć. W pionową ścianę wbijają się tylko dwa przednie kolce raków, na których trzeba się wspiąć. Tak więc nawet koniuszki palców nie dotykają lodu. Jak mam zaufać tym dwóm kawałkom metalu? Mam czekany, wbiję je jak najwyżej i utrzymam się na rękach dopóki nie upewnię się, że mogę pewnie oprzeć się na nogach. Chrzęst lodu pod stopami, o dziwo poruszam się w górę, choć mozolnie i w stylu nie najpiękniejszym. Noga objeżdża, mam wrażenie, że spadnę ale...okazuje się, że nie ruszam się ani centymetra w dół. asekuracja działa, przekonałam się że mogę zaufać koledze, który stoi na dole. Wchodzę więc wyżej i wyżej..Aż czekanami wbijam się do wierzchołka ściany. Co? Że już? To nie było takie trudne. Teraz tylko pozostaje pytanie- jak zejść. Ciężko usiąść na powietrzu, uczucie nieco dziwne. Ale udało się i w stylu a'la James Bont/ Mission Impossible stanęłam znów na płaskim. Może ten cały opis brzmi dziecinnie, ale jak na pierwszą wspinaczkę w życiu i osobę, która nie posiada fantastycznych zdolności fizycznych, przeżyłam naprawdę dużo. I okazało się to tak fajne, że weszłam jeszcze 2 razy :-) Później natomiast nauczyłam się asekurować. Także zachęcam Was, jak macie okazję czegoś spróbować- PRÓBUJCIE! Jak się nie spodoba to przynajmniej będziecie wiedzieli, że nie chcecie tego robić. Ja po tym (jednym z najfajniejszych w życiu!!!) doświadczeniu mam zamiar spróbować teraz na wydziałowej ściance wspinaczkowej :-)
Po skończonej wspinaczce mieliśmy jeszcze chwilę na samodzielne (znaczy czwórkowe, na wspólnej linie) pochodzenie po lodowcu. Zauważyłam wtedy fantastyczną rzecz. Od pierwszego dnia nauczyciele stali zawsze OBOK NAS. Ani przez chwilę nie byliśmy prowadzeni jak owieczki- postaw stopę tutaj, wbij czekan tutaj. Samodzielnie staraliśmy się znaleźć drogę. Zbyt duża szczelina? Więc zawracamy i szukamy lepszej drogi. Metodą prób i błędów. Kiedy zakładaliśmy stanowiska, nie byliśmy szczegółowo i po kolei instruowani. Pomagaliśmy sami sobie, wykorzystując wiedzę z poprzedniego wieczora, a kiedy nie umieliśmy czegoś sobie przypomnieć pytaliśmy nauczyciela i wtedy dostawaliśmy pełną, profesjonalną odpowiedź. Wiedza, jaką otrzymaliśmy nie była monotonnie wyrzuconą z ust wiedzą podręcznikową; to była wiedza wzięta z życia i doświadczenia. Piękne jest to, że ani razu nie odczuliśmy, że jesteśmy "gorsi", bo nie znamy się na chodzeniu po lodowcach. Nie udało się? Spróbuj jeszcze raz. Potrafisz. Uda ci się. Nauczyciel jest mentorem, pomocnikiem, w żadnym razie nie przywódcą. Czujemy się jak równi sobie a jednak zawsze mamy kogoś, kogo profesjonalizm i wiedza czynią nas bezpiecznymi podczas wędrówki. Jak się potem okazało nie tylko ja to odczułam.
Po wycieczkach zawsze mamy podsumowanie. To odbyło się przy kawie w lokalnym muzeum lodowców. Usiedliśmy w kręgu (kolejna może niezauważalna, lecz dla mnie istotna rzecz :-)). Każdy wypowiadał się na temat swoich doświadczeń i przemyśleń z ostatnich 4 dni. Świetne jest to, że naprawdę staliśmy się grupą. Potrafimy otwarcie rozmawiać, mówić, co było złe, co dobre. Bez osądzania, bez wytykania błędów, bez fałszywych zachwytów. Każdy się czegoś nauczył, każdy przeżył wyjazd na swój sposób. Jednak wszyscy, wspólnie, choć bez konsultacji stwierdziliśmy jedną rzecz- że nasz nauczyciel jest wspaniały :-) Moje powyższe słowa padły z ust wszystkich 7 towarzyszy. A na twarzy Vegarda było widać uśmiech zmieszany z zakłopotaniem. Wyznał nam, że jeszcze nie miał takiej grupy jak my. Przez to, że nie jesteśmy z Norwegi, chłoniemy wszystko jak gąbka. Wszystko nas interesuje, o wszystko pytamy, jesteśmy żądni wiedzy. Wiemy, że mamy mało czasu, dlatego chcemy wynieść z tego semestru jak najwięcej, zobaczyć jak najwięcej i przeżyć jak najwięcej. Do tego każdy z nas wiedział, jak wyglądać będą nasze studia. Góry, wycieczki, nowe doświadczenia, nowe wyzwania. Śmiało mogę powiedzieć, po miesiącu ciągłego przebywania na różnego rodzaju wyjazdach, że wszyscy jesteśmy pasjonatami. Nikt nigdy nie powiedział "nie chce mi się", "po co to robimy?" "daleko jeszcze?". Jakie to szczęście spotkać takich ludzi. Nikt nie narzeka. Wszyscy sobie pomagają. Jesteśmy małą grupą, to jeszcze bardziej nas spaja. Podsumowanie wyjazdu przerodziło się więc bardziej w szczerą, otwartą dyskusję o naszych przeżyciach i wspaniałych relacjach. Siedzieliśmy tak chyba z dwie godziny nim ruszyliśmy do domu :-)
Co mogę powiedzieć po powrocie? Ten wyjazd nauczył mnie do tej pory najwięcej. Chyba poznaję siebie. Wiem, że mogę zrobić więcej, niż mi się wydaje. Nawet jeśli chodzi tylko o wspięcie się na "głupią", 15- metrową ścianę lodu. Dla mnie to był mały krok wprzód. Gdyby ktoś mi kiedyś zaproponował taki wyjazd stwierdziłabym, że nigdy nie dam rady i obróciła się na drugi bok w swoim cieplutkim łóżku. A jednak potrafię. I wiem jeszcze, że nigdy nie warto rezygnować. Szczególnie, jeżeli okazja może się nie powtórzyć już nigdy. Przy okazji atmosfera, jaka zapanowała między nami jest fantastyczna. Są ludzie, którzy nie zwracają na to uwagi, jednak dla mnie to niesamowicie istotne. Po pierwsze fakt samej osoby nauczyciela. Niby rzeczy, o których napisałam w sposobie nauczania Vegarda to niuanse, jednak dla mnie są na pewno wskazówką, jak być dobrym nauczycielem. Nigdy nie prowadź nikogo za rękę, jeśli o to nie poprosi. Bądź kompanem, towarzyszem, mentorem. Kimś, kto ma doświadczenie i dzięki temu można mu zaufać.
Druga sprawa to nasza magiczna siódemka. Jesteśmy grupą. Możemy na sobie polegać. Każdy każdemu pomaga. Przekonałam się, że przyjęcie od kogoś pomocy wcale nie jest oznaką mojej słabości. Czasami ten ktoś po prostu chce czuć się pewnie nawet jeśli wie, że potrafię na przykład przeskoczyć przez rzekę. Jednak zawsze podaje dłoń, dla własnego komfortu. I skorzystanie z niej to nie wstyd. Z drugiej strony fakt, że się komuś pomogło daje radość. Po miesiącu spędzonym z tymi ludźmi wiem, że mogę im zaufać w każdej sytuacji. Ciężko będzie mi się z nimi rozstać.
Tak więc wyjazd dał mi niesamowitego kopa życiowego. I skłonił do niesamowicie wielu psychologiczno- refleksyjno- życiowych przemyśleń. Jak żaden poprzedni. Spróbowałam się tymi przemyśleniami podzielić, mam nadzieję, że z niektórych skorzystacie :-)
Weekend natomiast spędziłam leniwie. Spróbowałam jogi- całkiem przyjemny to sport. Ugotowałam wspólny polsko- norwesko- niemiecki obiad z koleżankami. I poszłam biegać- tak, ja! Ta co nigdy nie biegała. I okazuje się, że Norwegia i studia dają popalić kondycji. Z bieganiem nie mam problemu, nawet sprawia mi to przyjemność (!!!!!). Sama siebie nie poznaję :-)
Teraz tydzień na uniwersytecie. Po miesięcznym maratonie czas zacząć pisać pierwsze prace. Później impreza urodzinowa i tydzień wolnego. Znaczy tydzień wolnego od zajęć, co znaczy, że będzie można zaplanować jakieś czterodniowe zagubienie się w górach :-)
Do zaś! :-)
Po wycieczkach zawsze mamy podsumowanie. To odbyło się przy kawie w lokalnym muzeum lodowców. Usiedliśmy w kręgu (kolejna może niezauważalna, lecz dla mnie istotna rzecz :-)). Każdy wypowiadał się na temat swoich doświadczeń i przemyśleń z ostatnich 4 dni. Świetne jest to, że naprawdę staliśmy się grupą. Potrafimy otwarcie rozmawiać, mówić, co było złe, co dobre. Bez osądzania, bez wytykania błędów, bez fałszywych zachwytów. Każdy się czegoś nauczył, każdy przeżył wyjazd na swój sposób. Jednak wszyscy, wspólnie, choć bez konsultacji stwierdziliśmy jedną rzecz- że nasz nauczyciel jest wspaniały :-) Moje powyższe słowa padły z ust wszystkich 7 towarzyszy. A na twarzy Vegarda było widać uśmiech zmieszany z zakłopotaniem. Wyznał nam, że jeszcze nie miał takiej grupy jak my. Przez to, że nie jesteśmy z Norwegi, chłoniemy wszystko jak gąbka. Wszystko nas interesuje, o wszystko pytamy, jesteśmy żądni wiedzy. Wiemy, że mamy mało czasu, dlatego chcemy wynieść z tego semestru jak najwięcej, zobaczyć jak najwięcej i przeżyć jak najwięcej. Do tego każdy z nas wiedział, jak wyglądać będą nasze studia. Góry, wycieczki, nowe doświadczenia, nowe wyzwania. Śmiało mogę powiedzieć, po miesiącu ciągłego przebywania na różnego rodzaju wyjazdach, że wszyscy jesteśmy pasjonatami. Nikt nigdy nie powiedział "nie chce mi się", "po co to robimy?" "daleko jeszcze?". Jakie to szczęście spotkać takich ludzi. Nikt nie narzeka. Wszyscy sobie pomagają. Jesteśmy małą grupą, to jeszcze bardziej nas spaja. Podsumowanie wyjazdu przerodziło się więc bardziej w szczerą, otwartą dyskusję o naszych przeżyciach i wspaniałych relacjach. Siedzieliśmy tak chyba z dwie godziny nim ruszyliśmy do domu :-)
Co mogę powiedzieć po powrocie? Ten wyjazd nauczył mnie do tej pory najwięcej. Chyba poznaję siebie. Wiem, że mogę zrobić więcej, niż mi się wydaje. Nawet jeśli chodzi tylko o wspięcie się na "głupią", 15- metrową ścianę lodu. Dla mnie to był mały krok wprzód. Gdyby ktoś mi kiedyś zaproponował taki wyjazd stwierdziłabym, że nigdy nie dam rady i obróciła się na drugi bok w swoim cieplutkim łóżku. A jednak potrafię. I wiem jeszcze, że nigdy nie warto rezygnować. Szczególnie, jeżeli okazja może się nie powtórzyć już nigdy. Przy okazji atmosfera, jaka zapanowała między nami jest fantastyczna. Są ludzie, którzy nie zwracają na to uwagi, jednak dla mnie to niesamowicie istotne. Po pierwsze fakt samej osoby nauczyciela. Niby rzeczy, o których napisałam w sposobie nauczania Vegarda to niuanse, jednak dla mnie są na pewno wskazówką, jak być dobrym nauczycielem. Nigdy nie prowadź nikogo za rękę, jeśli o to nie poprosi. Bądź kompanem, towarzyszem, mentorem. Kimś, kto ma doświadczenie i dzięki temu można mu zaufać.
Druga sprawa to nasza magiczna siódemka. Jesteśmy grupą. Możemy na sobie polegać. Każdy każdemu pomaga. Przekonałam się, że przyjęcie od kogoś pomocy wcale nie jest oznaką mojej słabości. Czasami ten ktoś po prostu chce czuć się pewnie nawet jeśli wie, że potrafię na przykład przeskoczyć przez rzekę. Jednak zawsze podaje dłoń, dla własnego komfortu. I skorzystanie z niej to nie wstyd. Z drugiej strony fakt, że się komuś pomogło daje radość. Po miesiącu spędzonym z tymi ludźmi wiem, że mogę im zaufać w każdej sytuacji. Ciężko będzie mi się z nimi rozstać.
Tak więc wyjazd dał mi niesamowitego kopa życiowego. I skłonił do niesamowicie wielu psychologiczno- refleksyjno- życiowych przemyśleń. Jak żaden poprzedni. Spróbowałam się tymi przemyśleniami podzielić, mam nadzieję, że z niektórych skorzystacie :-)
Weekend natomiast spędziłam leniwie. Spróbowałam jogi- całkiem przyjemny to sport. Ugotowałam wspólny polsko- norwesko- niemiecki obiad z koleżankami. I poszłam biegać- tak, ja! Ta co nigdy nie biegała. I okazuje się, że Norwegia i studia dają popalić kondycji. Z bieganiem nie mam problemu, nawet sprawia mi to przyjemność (!!!!!). Sama siebie nie poznaję :-)
Teraz tydzień na uniwersytecie. Po miesięcznym maratonie czas zacząć pisać pierwsze prace. Później impreza urodzinowa i tydzień wolnego. Znaczy tydzień wolnego od zajęć, co znaczy, że będzie można zaplanować jakieś czterodniowe zagubienie się w górach :-)
Do zaś! :-)