Cześć!

Skąd ten blog? Jedną z bardziej spontanicznych decyzji w moim życiu było złożenie dokumentów na wyjazd na wymianę w ramach projektu Erasmus+. Zebrałam potrzebne papiery, oddałam i…udało się! Pół roku w pięknej Norwegii. Czas pełen nowych wyzwań i przygód, pięknych Fjordów i gór.I tym wszystkim chciałabym się z Wami tutaj dzielić.. Tak więc zapraszam do mojego świata!

niedziela, 20 września 2015

Ice ice baby!

Bo jak już coś robić, to z przytupem!
Lodowiec. Kiedyś mogłam zobaczyć go tylko na obrazkach w podręczniku do geografii. Teraz 4 dni chodziłam po nim, poznawałam go, uczyłam się, jak go "czytać". I to wciąż są studia. W końcu wciąż się uczę. I coraz bardziej przekonuję się, że te studia otwarli właśnie dla mnie :-)
Wtorek. Wyruszamy wczesnym rankiem na wyprawę w góry. To nie dzień na szturmowanie lodowca, to dzień na wykład terenowy o krajobrazie polodowcowym. Coś, co było tylko biernym opisem w repetytoriach maturalnych, nabrało rzeczywistych kształtów. Wreszcie, po tylu latach nudnego wkuwania, jak to lodowiec się porusza i jak kształtuje świat, mogłam zobaczyć to na własne oczy, przejść się po morenie czołowej, poczuć gładką, wyszlifowaną przez lód skałę pod swoimi palcami. I nikt ni teraz nie powie, że nauka jest nudna. Trzeba mieć odpowiednie podejście (no i czasami warunki, trudno w Polsce o lodowiec :-) ).
I tak przechadzaliśmy się w słońcu dyskutując z nauczycielem o roślinach występujących w różnych piętrach roślinnych, o ich sposobach na przetrwanie niskich temperatur i ekspozycji na wiatr. A, no i przedstawialiśmy zadanie domowe, które mieliśmy opracować. Mojej grupie przypadł temat obiegu wody i ruchu skał w lodowcu. Stworzyliśmy więc całkiem kreatywną prezentację używając okolicznych skał oraz "lodowca" (który dzień wcześniej był kartonem wody w zamrażalniku). Ogólnie dzień minął pod znakiem słońca, nowej wiedzy i ogólnie dobrego humoru, Innych dni raczej się tu nie spodziewam :-)
Po południu dojechaliśmy do Jostedalen, gdzie zakwaterowaliśmy się na resztę wyjazdu na campingu w czteroosobowych domkach. Miło, że na czas przebywania na lodowcu i odczuwania temperatur raczej chłodnych nie spaliśmy w namiotach. Taki komfort cieplny. Wieczorem spotkaliśmy się na rozmowie o planach na następny dzień, później wprowadzeni zostaliśmy do tematu bezpieczeństwa podczas spacerów po lodzie. Dopasowywaliśmy raki, kaski, uczyliśmy się różnych węzłów oraz przywiązywania do liny. Jak dla mnie wszystko to było nowością, tym bardziej cieszyłam się na następne dni.
Z samego rana ruszyliśmy na podbój lodowego potwora. Nigardsbreen, jęzor lodowca Jostedalsbreen-największego w Europie.




Widok z parkingu był niesamowity. Przywitał nas chłód i ciemne niebo. A na końcu jeziora z szaro- czarnych, gładkich skał wyrastał błękitny olbrzym. Magia jak z pocztówek.
Aby znaleźć się u stóp lodowego raju musieliśmy przejść 45 minut wśród kamieni, strumyków i wątpliwie stabilnych kładek. Nikt nie śmiał jednak narzekać. Każdy czuł tą adrenalinę i podniecenie. Nikt, żaden z nas nie był wcześniej na lodowcu. Po co się rozdrabniać, jak pojechać pierwszy raz w życiu na lodowiec, to od razu na największy :-) Starannie przygotowaliśmy się do wejścia. Raki, czekany, uprzęże wpięte w linę. 8 osób, dwie liny po cztery osoby. Do tego nauczyciel i absolwentka- praktykantka, bez liny. Gotowi i zwarci zaczęliśmy stawiać swoje pierwsze kroki. Niepewnie, jakbyśmy pierwszy raz chodzili. Ciężko zaufać tym dziesięciu stalowym zębom, które wystają z buta. Jednak trzymają one w miejscu. Wbite wszystkie w podłoże zapewniają stabilny, bezpieczny krok. Chwilę chodziliśmy przed siebie, uważając na szczeliny i przepaście. Przechodziliśmy przez lodowe tunele. Uczyliśmy się wchodzić i schodzić po stromych ścianach (wbrew pozorom to nie takie proste i oczywiste!). Dowiedzieliśmy się, jak używać czekana, aby okazał się pomocny w wędrówce.
Po pierwszym dniu czułam się bardzo niepewnie. Szczególnie, że podczas zejścia stromym zboczem moje raki mnie nie posłuchały i zdążyłam zjechać kawałek na tyłku i wbić sobie czekan w palec, przez co do dziś palec ten ma odcień zielonkawo- granatowy :-) Poza tym ciężko przekroczyć szczelinę, która mimo że ma metr szerokości to jej głębokość jest niemierzalna. I chociaż wiem, że pokonam ją jednym krokiem, to widząc tą przepaść grawitacja jakby ciągnie w odchłań. Ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia, obycia się.





Po powrocie na camping i wspólnym ugotowaniu kolacji mieliśmy ćwiczenia z zakładania stanowiska ratowniczego. Mam na myśli ratowanie kogoś, kto wpadł do głębokiej szczeliny i radośnie "dynda" w niej oczekując na wyciągnięcie. Śruby wkręcane do lodu, dużo lin i linek, karabinków. Wszystko ma swoją kolejność, swoje miejsce. Na końcu tylko zawołać kolegów i przykładając wcale nie tak dużą siłę można delikwenta z otchłani błękitu wydostać.
Następnego dnia udaliśmy się ćwiczenia zamienić na całkowicie praktyczne działanie. Zmieniliśmy lokalizację, pojechaliśmy do innego jęzora lodowca. Najtrudniejszym w tym dniu okazało się...Samo dotarcie do lodowca. Znajdował się on bowiem w dolinie zawieszonej, czyi takiej, która znajduje się dużo wyżej, niż główna dolina, którą płynie rzeka. Musieliśmy pokonać 400 metrów przewyższenia w niecałe 2 kilometry. Stromo jak diabli, do tego zaczyna kropić, a nasza wąska ścieżka zamienia się z wąską zjeżdżalnię błotną. Jednak przecież jesteśmy dzielni, docieramy do doliny po 1,5 godziny wspinaczki (zejście na dół było małym koszmarem). Czekała nas jeszcze przeprawa przez rumowisko skalne, a raczej rumowisko ogromnych głazów, przez które szliśmy co chwila przytulając się do jakiegoś kamienia tak, aby nie spaść w przepaść. Padało, także i kamienia robiły się śliskie. Tego dnia nie pochodziliśmy za dużo, raczej doszliśmy do miejsca, gdzie lodowiec robił się płaski i tam rozpoczęliśmy ćwiczenia w zakładaniu stanowisk ratowniczych. Oczywiście do szczeliny nikt nie wpadał na głowę, lecz został "desantowany" całkowicie bezpiecznie. I tak po kolei, każdy z nas ćwiczył wkręcanie śrub, montowanie kolejnych lin a następnie wyciąganie poszkodowanego. To proces posiadający dużo czynności, które muszą zostać wykonane w dokładnej, odpowiedniej kolejności. Osobiście żałuję, że nie spędziliśmy nad ćwiczeniami jednego dnia więcej tak, aby to sobie utrwalić. Uczucie pewności, że jest się w stanie kogoś uratować oraz że ten ktoś wie, jak uratować mnie, kiedy wpadnę w tarapaty, jest jak dla mnie najważniejsze. Teraz jednak możemy wybrać się na lodowiec sami, także mam nadzieję, że będziemy mięli jeszcze okazję to przetestować.



Ostatniego dnia nasza wędrówka po lodowcu ograniczyła się do..znalezienia odpowiedniej ściany do wspinaczki po lodzie. Przyznam, że poprzedniego wieczora myślałam o tym, żeby może jakoś wymigać się od pójścia w teren. Wiedziałam, że będziemy wspinać się po pionowych ścianach, jednak wydawało mi się, że chodzi tutaj o wspinanie będąc wpiętym we wspólną linę. Generowało by to sytuację, bez wyjścia- musisz iść, bo ten przed tobą już jest na górze, a trzy osoby czekają za tobą. Nigdy wcześniej się nie wspinałam i raczej sceptycznie podchodziłam do takiej wizji dnia.
Byłabym jednak NAJWIĘKSZYM GŁUPTAKIEM, gdybym wtedy nie poszła. Żałowałabym do końca życia, bo być może druga taka okazja już się nie zdarzy. Okazało się, że znaleźliśmy ścianę, odpięliśmy się od liny, zamocowaliśmy linę do asekuracji i pojedynczo, asekurowani przez drugą osobę, przy użyciu raków i czekanów wspinaliśmy się na górę. Czekałam do samego końca, obserwowałam bardziej doświadczonych kolegów. Noga, noga, czekan, czekan. To nie może być takie trudne. Przywiązałam się do liny, chwyciłam czekany w dłoń i ruszyłam. Dobra, ale jak zacząć. W pionową ścianę wbijają się tylko dwa przednie kolce raków, na których trzeba się wspiąć. Tak więc nawet koniuszki palców nie dotykają lodu. Jak mam zaufać tym dwóm kawałkom metalu? Mam czekany, wbiję je jak najwyżej i utrzymam się na rękach dopóki nie upewnię się, że mogę pewnie oprzeć się na nogach. Chrzęst lodu pod stopami, o dziwo poruszam się w górę, choć mozolnie i w stylu nie najpiękniejszym. Noga objeżdża, mam wrażenie, że spadnę ale...okazuje się, że nie ruszam się ani centymetra w dół. asekuracja działa, przekonałam się że mogę zaufać koledze, który stoi na dole. Wchodzę więc wyżej i wyżej..Aż czekanami wbijam się do wierzchołka ściany. Co? Że już? To nie było takie trudne. Teraz tylko pozostaje pytanie- jak zejść. Ciężko usiąść na powietrzu, uczucie nieco dziwne. Ale udało się i w stylu a'la James Bont/ Mission Impossible stanęłam znów na płaskim. Może ten cały opis brzmi dziecinnie, ale jak na pierwszą wspinaczkę w życiu i osobę, która nie posiada fantastycznych zdolności fizycznych, przeżyłam naprawdę dużo. I okazało się to tak fajne, że weszłam jeszcze 2 razy :-) Później natomiast nauczyłam się asekurować. Także zachęcam Was, jak macie okazję czegoś spróbować- PRÓBUJCIE! Jak się nie spodoba to przynajmniej będziecie wiedzieli, że nie chcecie tego robić. Ja po tym (jednym z najfajniejszych w życiu!!!) doświadczeniu mam zamiar spróbować teraz na wydziałowej ściance wspinaczkowej :-)





Po skończonej wspinaczce mieliśmy jeszcze chwilę na samodzielne (znaczy czwórkowe, na wspólnej linie) pochodzenie po lodowcu. Zauważyłam wtedy fantastyczną rzecz. Od pierwszego dnia nauczyciele stali zawsze OBOK NAS. Ani przez chwilę nie byliśmy prowadzeni jak owieczki- postaw stopę tutaj, wbij czekan tutaj. Samodzielnie staraliśmy się znaleźć drogę. Zbyt duża szczelina? Więc zawracamy i szukamy lepszej drogi. Metodą prób i błędów. Kiedy zakładaliśmy stanowiska, nie byliśmy szczegółowo i po kolei instruowani. Pomagaliśmy sami sobie, wykorzystując wiedzę z poprzedniego wieczora, a kiedy nie umieliśmy czegoś sobie przypomnieć pytaliśmy nauczyciela i wtedy dostawaliśmy pełną, profesjonalną odpowiedź. Wiedza, jaką otrzymaliśmy nie była monotonnie wyrzuconą z ust wiedzą podręcznikową; to była wiedza wzięta z życia i doświadczenia. Piękne jest to, że ani razu nie odczuliśmy, że jesteśmy "gorsi", bo nie znamy się na chodzeniu po lodowcach. Nie udało się? Spróbuj jeszcze raz. Potrafisz. Uda ci się. Nauczyciel jest mentorem, pomocnikiem, w żadnym razie nie przywódcą. Czujemy się jak równi sobie a jednak zawsze mamy kogoś, kogo profesjonalizm i wiedza czynią nas bezpiecznymi podczas wędrówki. Jak się potem okazało nie tylko ja to odczułam.
Po wycieczkach zawsze mamy podsumowanie. To odbyło się przy kawie w lokalnym muzeum lodowców. Usiedliśmy w kręgu (kolejna może niezauważalna, lecz dla mnie istotna rzecz :-)). Każdy wypowiadał się na temat swoich doświadczeń i przemyśleń z ostatnich 4 dni. Świetne jest to, że naprawdę staliśmy się grupą. Potrafimy otwarcie rozmawiać, mówić, co było złe, co dobre. Bez osądzania, bez wytykania błędów, bez fałszywych zachwytów. Każdy się czegoś nauczył, każdy przeżył wyjazd na swój sposób. Jednak wszyscy, wspólnie, choć bez konsultacji stwierdziliśmy jedną rzecz- że nasz nauczyciel jest wspaniały :-) Moje powyższe słowa padły z ust wszystkich 7 towarzyszy. A na twarzy Vegarda było widać uśmiech zmieszany z zakłopotaniem. Wyznał nam, że jeszcze nie miał takiej grupy jak my. Przez to, że nie jesteśmy z Norwegi, chłoniemy wszystko jak gąbka. Wszystko nas interesuje, o wszystko pytamy, jesteśmy żądni wiedzy. Wiemy, że mamy mało czasu, dlatego chcemy wynieść z tego semestru jak najwięcej, zobaczyć jak najwięcej i przeżyć jak najwięcej. Do tego każdy z nas wiedział, jak wyglądać będą nasze studia. Góry, wycieczki, nowe doświadczenia, nowe wyzwania. Śmiało mogę powiedzieć, po miesiącu ciągłego przebywania na różnego rodzaju wyjazdach, że wszyscy jesteśmy pasjonatami. Nikt nigdy nie powiedział "nie chce mi się", "po co to robimy?" "daleko jeszcze?". Jakie to szczęście spotkać takich ludzi. Nikt nie narzeka. Wszyscy sobie pomagają. Jesteśmy małą grupą, to jeszcze bardziej nas spaja. Podsumowanie wyjazdu przerodziło się więc bardziej w szczerą, otwartą dyskusję o naszych przeżyciach i wspaniałych relacjach. Siedzieliśmy tak chyba z dwie godziny nim ruszyliśmy do domu :-)
Co mogę powiedzieć po powrocie? Ten wyjazd nauczył mnie do tej pory najwięcej. Chyba poznaję siebie. Wiem, że mogę zrobić więcej, niż mi się wydaje. Nawet jeśli chodzi tylko o wspięcie się na "głupią", 15- metrową ścianę lodu. Dla mnie to był mały krok wprzód. Gdyby ktoś mi kiedyś zaproponował taki wyjazd stwierdziłabym, że nigdy nie dam rady i obróciła się na drugi bok w swoim cieplutkim łóżku. A jednak potrafię. I wiem jeszcze, że nigdy nie warto rezygnować. Szczególnie, jeżeli okazja może się nie powtórzyć już nigdy. Przy okazji atmosfera, jaka zapanowała między nami jest fantastyczna. Są ludzie, którzy nie zwracają na to uwagi, jednak dla mnie to niesamowicie istotne. Po pierwsze fakt samej osoby nauczyciela. Niby rzeczy, o których napisałam w sposobie nauczania Vegarda to niuanse, jednak dla mnie są na pewno wskazówką, jak być dobrym nauczycielem. Nigdy nie prowadź nikogo za rękę, jeśli o to nie poprosi. Bądź kompanem, towarzyszem, mentorem. Kimś, kto ma doświadczenie i dzięki temu można mu zaufać.
Druga sprawa to nasza magiczna siódemka. Jesteśmy grupą. Możemy na sobie polegać. Każdy każdemu pomaga. Przekonałam się, że przyjęcie od kogoś pomocy wcale nie jest oznaką mojej słabości. Czasami ten ktoś po prostu chce czuć się pewnie nawet jeśli wie, że potrafię na przykład przeskoczyć przez rzekę. Jednak zawsze podaje dłoń, dla własnego komfortu. I skorzystanie z niej to nie wstyd. Z drugiej strony fakt, że się komuś pomogło daje radość. Po miesiącu spędzonym z tymi ludźmi wiem, że mogę im zaufać w każdej sytuacji. Ciężko będzie mi się z nimi rozstać.
Tak więc wyjazd dał mi niesamowitego kopa życiowego. I skłonił do niesamowicie wielu psychologiczno- refleksyjno- życiowych przemyśleń. Jak żaden poprzedni. Spróbowałam się tymi przemyśleniami podzielić, mam nadzieję, że z niektórych skorzystacie :-)
Weekend natomiast spędziłam leniwie. Spróbowałam jogi- całkiem przyjemny to sport. Ugotowałam wspólny polsko- norwesko- niemiecki obiad z koleżankami. I poszłam biegać- tak, ja! Ta co nigdy nie biegała. I okazuje się, że Norwegia i studia dają popalić kondycji. Z bieganiem nie mam problemu, nawet sprawia mi to przyjemność (!!!!!). Sama siebie nie poznaję :-)
Teraz tydzień na uniwersytecie. Po miesięcznym maratonie czas zacząć pisać pierwsze prace. Później impreza urodzinowa i tydzień wolnego. Znaczy tydzień wolnego od zajęć, co znaczy, że będzie można zaplanować jakieś czterodniowe zagubienie się w górach :-)
Do zaś! :-)



piątek, 11 września 2015

Śnieg, mróz, słońce i błoto- najpiękniejsze 4 dni świata :D

Gdyby ktoś zapytał mnie 4 dni temu, czy do Norwegi ma wziąć krem do opalania- wyśmiałabym. We wrześniu? Do NORWEGI?!
Tymczasem patrząc w lustro widzę twarz rodem z katalogów biur podróży. Różnica polega na tym, że nie spędziłam 2 tygodni na greckiej plaży tylko przedreptałam 4 dni w Parku Narodowym Breheimen.



Wtorek, południe. Miejsce startowe- Nordstedola. Nad zaporą przywitało nas piękne słońce. Jednak po wyjściu z busa przeszedł nas zimny dreszcz- śnieg dookoła, lodowiec na horyzoncie i prawie 1000m.n.p.m- nie przyjechaliśmy do ciepłych krajów :-) Celem tego dnia było wejście na 1400m.n.p.m, przejście paru kilometrów i rozbicie obozu nad jeziorem. Po krótkiej chwili na posiłek ruszyliśmy przed siebie. W ramach ćwiczenia każdy z nas po kolei miał prowadzić grupę. W końcu jesteśmy na studiach, a w planie mamy przedmiot "outdoor leadership" :-) Pionowa ściana, 400 metrów w górę. Skały, kamienie, żwir. Dreptaliśmy pomału przed siebie uważając żeby nie stanąć na luźnym kamieniu. Robiło się coraz cieplej. Po około godzinie osiągnęliśmy pożądaną wysokość. Zrobiło się płasko i wietrznie. Widoki nie z tej ziemi- błękitne jeziora, dookoła szaro- białe szczyty, niebieskie pola lodowca (Harbardsbreen)- cudownie.





Wadą całej tej sytuacji było jedynie to, że nie czuliśmy wśród wiatru i chłodu jak bardzo grzeje nas słońce. Szliśmy jednak dalej w poszukiwaniu idealnego miejsca na rozbicie namiotów. Wydawać by się mogło, że takich miejsc w norweskich górach jest na pęczki. To prawda, lecz znalezienie PŁASKIEGO i pięknego miejsca bez śniegu jest już wyzwaniem. Po godzinie szukania dotarliśmy do celu. Niektórzy w ramach krioterapi postanowili wykąpać się z jeziorze, które znajdowało się w połowie pod śniegiem. Rozbiliśmy namioty, ugotowaliśmy kolację. A ponieważ jesteśmy bardzo zdyscyplinowaną grupą padliśmy w śpiworach, jak przykazano, o 21:00.
Wiedziałam, że piękne, czyste niebo i 1400m.n.p.m. nie wróży najcieplejszej nocy świata. Nie pomyliłam się. O poranku jako jedyna mogłam powiedzieć, że przespałam całą noc w krótkim rękawie i szortach (dzięki ci technologio za puchowe śpiwory). Jezioro zamarznięte, szron na namiotach. Ludzie wychodzą niewyspani z namiotów we wszystkich ubraniach jakie tylko ze sobą wzięli. Zdecydowanie temperatura spadła poniżej zera. Przebywanie na takiej wysokości powoduje jednak, że poranne słońce przychodzi dość wcześnie. Tak więc śniadanie zjedliśmy już z twarzami zwróconymi ku ciepłemu słońcu, wyczekując niecierpliwie momentu ruszenia przed siebie w norweski krajobraz. Z nauczycielką, która ćwiczy jogę próbowaliśmy również porannych ćwiczeń. niektórym szło lepiej, niektórym gorzej. Po 3 dniach zdążyliśmy jednak dość do wprawy :-)



Pozdrawiam wszystkich SKPBowców :D : D




Po zapakowaniu namiotów wyruszyliśmy w dalszą trasę. Nie było łatwo, bo po nocy ze śniegu zrobił się lód. Ruchem posuwistym wykonując mniej lub bardziej okazałe piruety na butach usiłowaliśmy nie stracić uzębienia. Przechodziliśmy przez potężne skalne pola, skakaliśmy jak kozice po kamieniach, nie umieliśmy się zdecydować, czy patrzeć pod nogi czy dookoła. Zachwyt malował się na wszystkich twarzach. Słońce przygrzewało coraz bardziej, wiatr ustał, ponieważ zaczęliśmy schodzić w dół. Co chwila mijaliśmy wodospady, rzeki. Wszystko wyglądało imponująco.




Przy brzegu jednej z piękniejszych rzek postanowiliśmy zrobić przerwę na lunch. Plan był następujący- zjeść kto co miał do zjedzenie i tuszyć dalej. Było jednak pięknie. Zbyt pięknie, żeby się spieszyć. Zjedliśmy, położyliśmy się w trawie i...obudziliśmy się po godzinie. Szczęśliwi czasu nie liczą tylko się wygrzewają :-)




Niechętnie bo niechętnie, poczłapaliśmy dalej. Słonko nas nie opuszczało i nawet posmarowani kremem do opalania czuliśmy jak nasze twarze się palą. Czy my wciąż byliśmy w Norwegi???? Aż dziwne.
Tę noc mieliśmy spędzić w jednej z samoobsługowych chatek należących do norweskiego towarzystwa turystycznego. Znajdowała się ona w Arentsbu. Samego miejsca nie można jednak nazwać wsią, ani nawet przysiółkiem. Jest to punkt w środku niczego, gdzie pośród zieleni spotkać można (dosłownie) 3 domy. Prowadzi się tam letnie farmy, czyli wypas owiec. Faktycznie, po drodze spotkaliśmy dużo wolnobieżnych owiec, które jadły nam z ręki :-) 



Sama chatka okazała się przepięknym budyneczkiem. Wszystko w drewnie, kominek, łóżka- jednym słowem luksus. Sprawdziwszy więc, że mamy możliwość wejść do ciepłego pomieszczenia postanowiliśmy wykąpać się w przepływającej nieopodal rzece.


Lecz "wykąpanie się", pomimo pięknego słońca okazało się niemożliwe. Udało się nam jedynie wbiec do rzeki "na wdechu", zamoczyć na jedną mikrosekundę i wybiec wydając z siebie dźwięki bliżej nieokreślone :-) Jednak po przebraniu się w suche rzeczy i posiedzeniu na słońcu stwierdzam, że było warto.
Wśród tych wszystkich rzeczy nie zabrakło oczywiście czegoś, co nam wszystkim popsuło humor- komarów. Czarno dookoła, komary gryzły jak wściekłe. Nie posiedzieliśmy zbyt długo na zewnątrz. Zapaliliśmy w kominku i resztę wieczora spędziliśmy na grze w karty w jakąś duńską grę, której do dziś do końca nie rozumiem (dlatego zdążyłam przegrać z 5 partii :-) ). 22:00, umarliśmy.
Dzień 3- słońce nie odpuszcza. Idziemy dzielnie przed siebie. Mijamy kolejną farmę, czyli kolejne 3 domy otoczone zielenią. Za gorąco. W akcie desperacji nurkujemy głową w dół w pierwszej lepszej rzece. Idealnie, woda chłodzi spływając po plecach i kapiąc z włosów. Jednak po godzinie wysychamy. Dobrze, że rzek tutaj dostatek :-)





Zaczyna się strome zejście. Nie cierpię schodzić w dół. A tutaj mieliśmy do pokonania 400 metrów ściany. Pomalutku, poradzimy sobie, zamiast śniegu brniemy w błocie. Ja postanowiłam zafundować sobie maseczkę, spektakularnie nurkując w błocie po kolana (właśnie po godzinie szorowania butów doprowadziłam je do stanu używalności :-) ). Ale to nic, po 2 kilometrach postanowiłam maseczkę tę zmyć zjeżdżając na tyłku prosto do głębokiej kałuży :-) Dobrze, że było ciepło. Mijaliśmy kilkoro ludzi, którzy, jak się okazało byli farmerami i tego dnia właśnie kończyli wypas owiec. A jako, że owce tutaj są wolnobieżne i nieograniczone żadnymi ogrodzeniami to po sezonie trzeba ich szukać GDZIEŚ w górach. Dlatego przestało dziwić mnie ich pytanie, czy widzieliśmy może po drodze jakieś owce :-) Owiec spotkaliśmy wiele. Nawet po rozbiciu namiotów mieliśmy wełnianych gości na kolacji.




Uwielbiam ten kraj za to, że mogę się rozbić gdzie tylko zapragnę. Dzięki temu mogliśmy z pozycji horyzontalnej leżąc w namiotach podziwiać najcudowniejsze widoki. Ten wieczór spędziliśmy na ćwiczeniach z kompasem i mapą. Po kolacji rozpaliliśmy ognisko nad brzegiem rzeki, podsumowaliśmy dzień i zapakowaliśmy się w śpiwory. Byliśmy dużo niżej, więc i noc była ciepła.
Dziś natomiast czekały nas jedynie 4 kilometry wzdłuż rzeki. Nieśpiesznie więc zebraliśmy swoje rzeczy i spacerem dotarliśmy na parking.





4 dni, 35 kilometrów, mnóstwo słońca, śmiechu i wspaniałych wspomnień. Wróciliśmy jako drużyna Czerwonych Twarzy :-) Odnoszę wrażenie, że czujemy się w swoim towarzystwie jeszcze lepiej, jesteśmy prawie jak rodzina :-) Smutno było wracać, jednak już we wtorek znów zaczynamy 4 dni przygody. Tym razem kierunek- lodowiec Jostedalsbreen. Raki na buty i czekany w dłoń! :-)

niedziela, 6 września 2015

Mamo, kup mi kajak proszę! :-)

Już jestem, już wróciłam. I sama nie wiem od czego zacząć, tyle się działo w ostatnim tygodniu, tyle nowych doświadczeń, miejsc...I odkryłam nowy ulubiony sport: kajaki!
W poniedziałek po zaplanowaniu wycieczki na uczelni pojechaliśmy na przystań, gdzie składowany jest cały sprzęt "wodny". Przymierzaliśmy pianki, buty, ładowaliśmy kajaki na przyczepę. Już wtedy wiedziałam, że będzie to coś fajnego. W mojej głowie ta myśl jednak wciąż biła się z myślą "nigdy nie byłam na kajakach, co zrobię, jak przewrócę się głową w dół i nie będę umiała się wydostać, będzie zimno i się utopię". Postanowiłam jednak z panikowaniem poczekać do następnego dnia. Tymczasem z całym sprzętem pod pachą pojechałam do domu. Ponoć wygląda jak strój bohatera, coś w tym jest :-)

Następnego dnia spotkaliśmy się o 9:00. Miny były różne, ponieważ doświadczenia kajakowe również były różne. Jedni pływali dużo, drudzy tylko w rzekach, inni nie pływali wcale. Moja mina mówiła coś w stylu "co ja robię tu (uuuu)???". No nic, "no risk no fun", raz kozie śmierć czy coś w tym guście. Spróbować trzeba, w końcu takie studia :-) Pojechaliśmy więc do Kaupanger, żeby stamtąd łódką popłynąć do Dyrdal. 




Dyrdal to maleńka wioska leżąca nad Nærøyfjorden, fjordem wpisanym na listę UNESCO. Do wioski nie prowadzi żadna droga, więc jedyną możliwością dotarcia tam jest łódź/kajak/motorówka/wpław. Na stałe nie mieszka tam nikt, latem jednak prowadzi się tu wypas owiec, więc i ludzie przyjeżdżają na parę miesięcy.
My zamieszkaliśmy w starej szkole. Starej nie ze względu na budynek, bardziej nieużywanej. Nikt tu nie mieszka więc i szkoła przestała spełniać swoją funkcję. Jednak sam budynek był cudny. Wszystko w drewnie, kominek w głównej sali, wyposażona kuchnia i łazienka z ciepłym prysznicem. Niesamowicie dobrze, że to nie był wyjazd "namiotowy". Wiedzieliśmy, że po całym dniu moczenia się w zimnej słonej wodzie wrócimy do ciepłego i suchego miejsca. Dzięki temu z własnej woli nawet po zakończeniu kursu codziennie do wieczora pływaliśmy dookoła (z kajakiem lub bez :-)).


Pierwsze wyjście na kajaki. Odziewamy swoje stroje superbohaterów i dziarskim krokiem ruszamy w stronę plaży, gdzie nasze żółto- czerwone kajaki już na nas czekają. Wiatr wieje dość mocno przez co na wodze tworzą się znaczne fale. Nabieram barwy marmurowo-zielonkawej. No to pozamiatane, teraz już na pewno się utopię.



Wchodzimy do kajaków i ruchem posuwistym wtaczamy się do wody. Wiosło, tak, niby wiem jak go używać, ale jakoś mnie ono nie słucha. Pierwsze ćwiczenia polegały właśnie na wiosłowaniu do przodu do tyłu i skręcaniu. Jednak po jakimś czasie okazuje się że to nie takie trudne. Jednak fale się wzmagają, a nie da się cały czas płynąć przodem do fal tak, żeby uniknąć przewrotki. Wyszliśmy więc z inicjatywą, żeby jednak najpierw spróbować wydostawania się z kajaka po wywrotce. Stajemy więc w parach, jedna osoba bez kajaka tak, żeby w razie czego mogła uratować współtowarzysza. Siedzę w swojej łodzi. Dobra, więc muszę się przewrócić. To już...Nie, tu jest tak ciepło i sucho, ale muszę, teraz...Nie, może jednak za chwilę..Nie muszę już 3,2,1..Chlup. Woda naokoło, zimno niemiłosiernie a ja widzę świat do góry nogami z kajakiem radośnie pływającym do góry dnem. Co teraz? Muszę pociągnąć ochraniacz dziury, w której siedzę (taka "spódnica" naciągana na obrzeża dziury, która chroni przed dostaniem się do niej wody). Dobra, poszło, teraz złożyć się w pół i wypchnąć z kajaka..Trwało to jakieś 5 sekund i znów mogłam wziąć głęboki oddech. Okazało się, że w rzeczywistości to bardzo prosta rzecz! Upewniłam się jeszcze 3 razy, czy przypadkiem nie był to szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie, to dziecinnie proste. I od tego czasu całkowicie pewna siebie mogłam próbować robić wszystko. Nie bałam się już, że nie będę wiedziała jak się uratować. Od tego czasu również poczułam, że siedzenie w kajaku sprawia mi ogromną frajdę :-) I nawet nie było tak zimno, pianka spełniała swoje zadanie. Jeszcze kilka kółek dookoła i..koniec lekcji na dziś. Co? Już? Troszkę przykro, bo ubawiliśmy się niesamowicie. Dlatego też po wyjściu z naszych łodzi zdjęliśmy kamizelki i...wskoczyliśmy do wody :-) Popływaliśmy z 20 minut wpław w naszych strojach superbohaterów i stwierdziliśmy, że idziemy coś zjeść. Po umundurowaniu się we wszystkie ciepłe ubrania (dzięki ci świecie za wełnę!) i zjedzeniu czegoś ciepłego poszliśmy na spacer wzdłuż doliny. Zwiedziliśmy wioseczkę, napatrzyliśmy się na fjord i nazbieraliśmy (do brzuszka) wiadra malin :-)






Wróciliśmy na duńską kolację i polski deser :-) Tak, codziennie inny naród gotował. Jako, że jestem jedyną przedstawicielką mego pięknego kraju postanowiłam zrobić coś nie wymagającego wielogodzinnego stania w kuchni. Postawiłam na racuchy. Strzał w dziesiątkę, nie nadążałam robić nowych a już miałam stertę smutnych pustych talerzy czekających na nową dostawę. Ach, jak ja lubię gotować dla ludzi. A jak jeszcze im smakuje, to już idealnie :-D Po kolacji ledwo weszliśmy do swoich ciepłych kokonów (czyt. śpiworów) a już nas nie było. Wszyscy grzecznie padliśmy o 21:00 przy dźwięku pękającego w kominku drewna...
Następny dzień. Wita nas słońce i ciepło. Jemy, wypływamy na wodę. Woda- szkło, żadnej fali, żadnego podmuchu wiatru. Dobrze, że początki były w warunkach niesprzyjających, przynajmniej nabraliśmy wprawy. Dziś dzień nauki ratownictwa. Jak uratować kogoś, kto wpadł do wody, Jak na dużej głębokości osoba siedząca w kajaku może drugi kajak opróżnić z wody i pomóc załadować się do niego topielcowi. Nie obyło się oczywiście bez wywrotek. Moja koleżanka wsiadając do kajaka przewróciła i siebie i mnie- tak oto uratować musiał nas ktoś trzeci :-) Później ćwiczyliśmy wsiadanie do kajaka samemu, bez pomocy. To już w ogóle nie jest proste, aczkolwiek wykonalne, udało mi się za 3. podejściem :-) Holowaliśmy się też wzajemnie zaczepiając kajak na długiej linie, która później przepleciona była przez biodra "tego z przodu". Trochę się trzeba namachać, ale da się :-) Po "lekcji" wypłynęliśmy na pierwszą wycieczkę. Dopłynęliśmy do wioski naprzeciw, później popłynęliśmy pod wodospad. Dosłownie POD wodospad, tak blisko, że czuliśmy silną bryzę wody. Niesamowite widoki. Tony wody spadającej gdzieś z wysokiej na 1500 metrów ściany nad moją głową. Jaka to musi być siła... Podziwianie fjordów z pozycji kajaka to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie robiłam. Natura w najczystszej, niezmąconej postaci...








Cudownie, pięknie, niewypowiedzianie idealnie. Dowiosłowaliśmy do naszego brzegu, wysiedliśmy z kajaków, zdjęliśmy kamizelki ratunkowe i.. postanowiliśmy poskakać do wody :-) A jako że pobliskie molo było jakieś 1,5 metra nad fjordem, okazało się idealnym miejscem do tej rozrywki. Na bombę, na główkę, przodem, tyłem. Ubawiliśmy się jak małe dzieci :-)  Po powrocie zjedliśmy kolację i rozpaliliśmy ognisko. Zrobiliśmy zarówno chleb Z ogniska jak i chleb NA ognisku. Najlepszy smak na świecie...A zapach jeszcze lepszy. Uwielbiam pachnieć jak ognisko :D


Znów padamy grzecznie o 21:00, czeka nas poranna pobudka. 6:00- wszyscy na nogach. Szybkie śniadanie, ubieranie i pakowanie. Nasze bagaże powędrowały do kajaków. Dzisiaj czekało nas 12 km wiosłowania do stacji początkowej naszej łódki powrotnej. Zapakowaliśmy więc swoje bambetle, zaplanowaliśmy trasę i z myślą, że w takim razie dzisiaj w ogóle nie możemy się przewracać, ruszyliśmy po szklanej wodzie. 










Wszystko było idealne. Pogoda, natura. Widzieliśmy naprawdziwsze w świecie, żywe i wolnopływające FOKI! Były tak blisko nas, szare główki, tylko oczka i wąsy wystawały, urocze :D Po 2,5 godzinie płynięcia w trakcie których zjedliśmy z 5 tabliczek czekolady, zrobiliśmy milion zdjęć i skomponowaliśmy hymn naszego kierunku, dotarliśmy do mety. Troszkę zmęczeni, z blazami i odciskami na rękach. Przebraliśmy się, zjedliśmy i władowaliśmy sprzęt na prom. I dalej nic nie pamiętam (jak chyba większość) bo 3 godziny przespałam ululana falami i słońcem :-) To był cudowny wyjazd. Opanowałam nowy sport, nauczyłam się wielu niezwykle ważnych rzeczy, które będę mogła wykorzystać w przyszłości. Nasza grupa zacieśniła więzi, teraz czuję się, jakbym znała ich od zawsze. Posiadanie 7 osób na roku ma niewątpliwie swoje plusy. A uniwwersytet z otwarciem tego kierunku zdecydowanie czekał na mnie. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego Erasmusa. Teraz do szczęścia brakuje mi tylko...własnego kajaka :D

Dzisiaj natomiast wybraliśmy się 8-mio osobową grupą w góry. A dokładniej na górę Nuken (919m.n.p.m). Było co dreptać te 10km i 900 metrów pionowo pod górę. Ale zdecydowanie było warto. O widokach z norweskich szczytów już się rozpisywałam, w każdym razie same "achy" i "ochy". I mnóstwo błota :-) I wiadra jagód, zebrane znów wprost do brzucha :-)









A w drodze powrotnej spotkałam pięknego kota (to kolejna rzecz, na punkcie której mam świra :-) 




To był dobry tydzień. Bardzo dobry. Następny zapowiada się tak samo, bo na 4 dni wyjeżdżamy w góry z namiotami. Zasypałam Was zdjęciami, ale tylko tak mogę przekazać chociaż część mojego zachwytu, bo opisać go nie jestem z stanie. Życzę i Wam pięknego, dobrego tygodnia. Do zaś! :-)