Cześć!

Skąd ten blog? Jedną z bardziej spontanicznych decyzji w moim życiu było złożenie dokumentów na wyjazd na wymianę w ramach projektu Erasmus+. Zebrałam potrzebne papiery, oddałam i…udało się! Pół roku w pięknej Norwegii. Czas pełen nowych wyzwań i przygód, pięknych Fjordów i gór.I tym wszystkim chciałabym się z Wami tutaj dzielić.. Tak więc zapraszam do mojego świata!

czwartek, 27 sierpnia 2015

Ortalion vs Deszcz- 0:3

"W czasie deszczu studenci wędrują..."- ta piosenka nie dawała mi spokoju przez ostatnie 3 dni. Woda, woda dookoła, woda z góry, woda z dołu, woda wszędzie. Deszcz, mgła, deszcz i TROCHĘ słońca. Mokrość.
Wszystko zaczęło się wtorkowym rankiem kiedy to o 9:00 wszyscy przybyliśmy na zbiórkę. Zapakowaliśmy namioty i rozdzieleni na 2 samochody pojechaliśmy do Veitastrond. Jest to maleńka miejscowość (100 mieszkańców!) w środku niczego, która słynie z produkcji mleka i brązowego sera.
Pogoda nie rozpieszczała nas od samego początku. Siąpił deszcz, jedyną pociechą była dość wysoka temperatura. Plany na ten dzień nie były zbyt ambitne- przemieścić się do doliny, znaleźć odpowiednie miejsce i rozbić obóz.



Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Po dojechaniu na miejsce rozpoczęliśmy wędrówkę w poszukiwaniu miejsca. Nie uszliśmy 200 metrów a pierwsza przeszkoda ukazała się naszym oczom- rzeka. Owszem, rzeka na mapie była zaznaczona, lecz most, który przez nią przebiegał okazał się być mostem- widmo. A ponieważ (cięgle) padało, poziom rzeki był nieco wyższy niż zazwyczaj. Przekroczenie jej w górnej części, gdzie nie była tak szeroka, okazało się niemożliwe, ponieważ nurt był zbyt silny. Zeszliśmy więc do samego dołu, gdzie szerokość rzeki wynosiła jakieś 30 metrów. Trzydzieści, długich, zimnych metrów. W butach źle, bo po chwili miało się w nich ocean, spróbowałam więc bez butów.



Jeszcze gorzej. Po 20 sekundach nie czujesz stóp, bo woda lodowata, stąpasz gdzie popadnie (po drodze zdążyłam wziąć szybką kąpiel), nabijasz sobie siniaki na podeszwie. Istny survival. Ale udało się, przekroczyliśmy rzekę, chociaż każdemu w butach chlupotały dwa oceany z którymi nie mogliśmy się rozstać przez następne 2 dni.
Dobra, jest płasko, ogromna dolina. To nie może być trudne, rozbijemy się gdzie popadnie. Taaak... Błoto, bagna, mchy, owce, kałuże, jeziora. To nie było jednak takie proste. Po godzinie szukania dobrego miejsca, gdzie nad ranem w namiotach nie mielibyśmy bagna okazało się nie lada wyzwaniem. Dodam, że cały czas deszcz nie dawał nam spokoju. Jednak, po wielu podejściach, rozbiliśmy obóz.


Była nas ósemka, ale oprócz dwóch czteroosobowych namiotów wzięliśmy ze sobą również ogromne tipi, w którym zmieściliśmy się wszyscy. Tipi niby jest na 10 osób, więc jesteśmy idealną grupą :-) Mogliśmy swobodnie usiąść i wszyscy razem zjeść ciepłą kolację. A po kolacji- deser! :D Tak, zrobiliśmy luksusową wyprawę i po drodze zatrzymaliśmy się na godzinne zbieranie jagód. Są ogromne i przepyszne, a naleśników z nimi można zjeść tonę! :D


I kiedy już wszystko zdążyło nam przemoknąć, pałaszowaliśmy deser nie przejmując się dniem następnym. Osobiście, wszem i wobec muszę przeprosić moje wełniane skarpety, których nie znosiłam, a które uratowały moje stopy przed odmrożeniem. Muszę kupić sobie jeszcze milion par. Wełna, nawet kiedy mokra, grzeje. Autentycznie. Ale Ola oczywiście musi prawie zamarznąć, żeby się z nią przeprosić :D No, ale wracając do relacji resztę wieczoru spędziliśmy na podsumowaniu dnia, trików "jak to zrobić, żeby w nocy było ciepło" i radowaniu się z bycia razem.

Oto żeńska reprezentacja kierunku :-)

W namiotach natomiast było suchoteńko. Błogosławię norweskie impregnaty i nieprzemakalne materiały. Namiot 3 dni stał na ciężkim deszczu i nie przemókł! W nocy jednak było nieco chłodno, dlatego przed pójściem spać ugotowałam moją ciepłotrzymającą żabę (Jolu- DZIĘKI NIESAMOWITE STUKROTNE! :-) ). Rano obudziłam się w cieple i suchości.
Kolejny dzień miał być dniem wycieczki doliną Austerdalen. W tym dniu prowadzić nas miał nauczyciel, z którym w poniedziałek rozmawialiśmy o geologi Fjordów. Wstaliśmy więc rano i postanowiliśmy, że przeniesiemy nasz camping na drugą stronę rzeki. Mieliśmy zostać w tym samym miejscu, ale żeby rozpocząć naszą wycieczkę i tak musieliśmy przekroczyć rzekę więc woleliśmy zrobić to raz z namiotami niż 3 razy "na lekko". Tym razem poziom wody był jeszcze wyższy (wciąż pada...) więc postanowiliśmy, że choć i tak wkładanie butów rano było koszmarem, nie chcemy przemoczyć ich całkowicie.



Znów ten sam koszmar. Mokre stopy w mokre skarpety do mokrych butów.. Ach, no ale czego nie robi się dla norweskich widoków.
Przeprawiliśmy się przez wodę, doszliśmy na miejsce, rozbiliśmy nowy obóz, spotkaliśmy się z wykładowcą i ruszyliśmy na podbój doliny.






Wciąż pada (tak dla przypomnienia :-) ). Po drodze zatrzymywaliśmy się co chwila przenosząc wiedzę z poniedziałku na krajobraz dookoła. 



Fantastyczne są takie wykłady. Rozmawialiśmy o formach krajobrazu stworzony przez rzeki, oglądaliśmy siłę natury w kanionie.


Następnie przenieśliśmy nasze rozważania na krajobraz polodowcowy. Przechodziliśmy przez morenę czołową, widzieliśmy frakcje i materiały przenoszone przez lodowiec. Zaświeciło słońce, zrobiło się ciepło. A to zawsze wróży coś dobrego. A jeżeli rozmawialiśmy o krajobrazie POlodowcowym to znaczy, że gdzieś ten lodowiec MUSI BYĆ. Doszliśmy do końca doliny, wspięliśmy się na wzgórze i....spotkaliśmy jęzory największego lodowca w Europie, lodowca Jostedalsbreen. Niesamowitość. Czegoś takiego to w Polsce na pewno nie spotkam. Dzięki ci Naturo za Norwegię...






Cudownie, wprost cudownie... Zeszliśmy w dół, przeszliśmy kawałek wzdłuż lodowca i nie mogąc skończyć się zachwycać ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie było za wesoło pogoda znów postanowiła się ustabilizować w momencie stałego deszczu. Kałuże w butach osiągnęły rozmiary oceanów, lecz w naszym tipi wciąż było sucho i wygodnie. Zjedliśmy więc kolację i o 21:00 wszyscy grzecznie padli w ciepłych śpiworach :-)
Dzisiaj natomiast dzień nie był już tak długi, gdyż o 13:00 mieliśmy stawić się w kawiarni na podsumowaniu wyjazdu. Zwinąwszy nasz obóz (w nieustającym deszczu) pojechaliśmy więc na krótki spacer doliną Suppheileskaret. Ćwiczyliśmy bandażowanie złamanych kończyn, sprowadzanie poszkodowanych na dół oraz szukanie szlaku w środku niczego (choć na mapie szlak zaznaczony był dumnie czerwoną kreską). Wciąż w deszczu, całkowicie przemoczeni. Nawet najzwyklejszy, prosty i nieoddychający ortalion nie dał rady...

Załoga Ortalionowych Ludków. To nasza oficjalna nazwa od dziś :-)
Po wypiciu kawy i obszernym podsumowaniu wyjazdy wróciliśmy do Sogndal. I jedyne o czym marzyliśmy to wysuszyć nasze rzeczy (dobrze, że w łazience mam ogrzewanie podłogowe :-)). Jednak wyjazd był niesamowicie udany, humory nam dopisują i już nie możemy doczekać się przyszłotygodniowego wywracania się w kajaku wprost do zimnego Fjordu... Tak będzie cudownie :-)
Tym razem trzymajcie te pogodowe kciuki lepiej! :D
Ahoj!



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wredne bakterie.

Cześć! Trochę mnie tu nie było, bo w sumie nie działo się nic specjalnego. Przez trzy dni oglądałam sufit mojego pokoju z pozycji horyzontalnej, bo jakieś niedobre bakterie zadomowiły się u mnie i chciały mnie udusić (kaszlem). Tak więc nie pojechałam na jedną wycieczkę żeby się wykurować. Ale mając na względzie fakt, że jutro wyjeżdżamy na 3 dni wolałam odpuścić krótszą wersję gór :-)
Bardzo dobrze mi to zrobiło, teraz już wszystko jest w najlepszym porządku. Wczoraj zdążyłam być nawet na rowerach! Tak, uruchomiłam sieć kontaktów osobistych (a w zasadzie to ona znalazła mnie) i skontaktowałam się z Grzegorzem, który mieszka niedaleko (100 km to tutaj naprawdę niedaleko) i wczoraj w ramach weekendu pożyczył mi rower i wybraliśmy się na plażę :-)




Słońce, woda...i masa ludzi. Ale i tak było świetnie, prawie umarłam na podjazdach, ale im bardziej jestem zmęczona tym bardziej się cieszę, więc było super (dziękuję G.!) :-)
Dzisiaj natomiast uczyliśmy się o geologi Fjordów. Tłumaczyliśmy proces powstawania skał, procesy erozji. I chociaż nie było w tej wiedzy nic, czego nie wyniosłabym z liceum, to i tak fajnie było przenieść książkową wiedzę na to, co widzi się za oknem. Symulowaliśmy również krajobraz po przejściu lodowca :-) Nasz lodowiec był bardzo uroczy :D



A cały "eksperyment" wyglądał tak:


Znów praktyka goni praktykę :-) Taki sam eksperyment zrobiliśmy symulując długotrwałe działanie rzeki.
Jutro natomiast wyjeżdżamy na pierwszą dłuższą wycieczkę- 3 dni w górach. W tym celu udaliśmy się dziś wziąć namioty z uczelni i rozłożyć je dla wprawy (całe 3 dni ma padać, więc szybkość rozkładania domku jest dość istotna :-)). Namioty są czteroosobowe, miejsca w nich niesamowicie dużo, a spakowane są lekkie jak piórko. Ta norweska technologia... :-)
I znów mnie nie będzie. Odezwę się w piątek! Trzymajcie kciuki za pogodę :-)


wtorek, 18 sierpnia 2015

Oszukańcze szczyty...

O mamo... Tak właśnie mogę podsumować dzisiejszy dzień. Pięknie, cudownie, fantastycznie Przyroda jest potężna.
Dzisiaj w ramach zajęć z wiedzy o naturze pojechaliśmy razem z nauczycielem w góry. Jako, że jest nas tylko siódemka, jechaliśmy dziewięcioosobowym busem (mam sentyment do takich :-)). Naszym celem była góra Molden- 1160m.n.p.m.
Dojechaliśmy przepiękną drogą 55 na miejsce startowe. Zaczęliśmy wspinaczkę. Po drodze rozmawialiśmy o wszystkim, czego dowiedzieliśmy się poprzedniego dnia. O rodzajach roślin, ich wegetacji, piętrach roślinnych i sukcesji na tym obszarze. Mogliśmy przyjrzeć się każdej roślinie z bliska, rozebrać ją "na części pierwsze", oznaczyć przy pomocy specjalnej książeczki. Przeprowadzaliśmy różne doświadczenia dotyczące absorpcji wody przez różne rodzaje mchu, jedliśmy igły ze świerka, próbowaliśmy owoców, z których robi się jin, jagód, malin. Żywe obcowanie z wiedzą. Nigdy nie byłam miłośniczką przyrody i kwiatków. Tych na papierze. Dzisiejszy dzień jednak przekonał mnie, że przyroda jest niesamowicie ciekawa. Czeka mnie jednak sporo pracy z przyswojeniem wszystkich angielskich nazw i zjawisk, ale to akurat praca przyjemna.

 


























Ale najpiękniejsze zaczęło się jak wyszliśmy ponad las...


Widok na cały Sognefjord, surowe góry, słońce piekące w policzki. Cudownie. Tylko perspektywa wspinania się w pełnym słońcu nie była do końca radosna.


Trochę jak na naszą Tarnicę :-) Ale powolutku, pomalutku dotarliśmy na szczyt, mijając po drodze z pięć "oszukańczych szczytów". Za to nie lubię tych gór. Pionowa ściana, człowiek się wspina, męczy, wychodzi na szczyt...A przed nim radośnie wyrasta wyższy pagórek. I tak 5 razy. Ale w końcu nie było już wyjścia- dotarliśmy na szczyt, a tak powitała nas Magia i Piękno...







Cudownie, cudownie, cudownie. Świat u naszych stóp. Nikt nie chciał wracać... Ale w końcu zostaliśmy wyrwani z Raju i zaczęliśmy schodzić, po drodze robiąc obowiązkową samozróbkę z nauczycielem :D 

Oby więcej takich wykładów, proszę...

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Opening Day!

I znów poniedziałek. Ale ten jest wyjątkowy..Zaczynam studia! Nie wiem, czy kiedykolwiek cieszyłam się tak bardzo na myśl, że idę do szkoły :-) Nowe wyzwania, nowe możliwości, inna kultura, nowi ludzie, masa doświadczenia.. Can't wait!
10:00- oficjalne rozpoczęcie roku akademickiego. Odbywa się ono na zewnątrz, pogoda akurat pasuje idealnie- pełne słońce, ciepło. Jakby niedawno były wakacje.. Dookoła słychać muzykę, ludzie się bawią, jest bardzo kolorowo. Usiedliśmy wszyscy razem, jako międzynarodowi studenci. Przemawiał Rektor, który osobno przywitał nas wszystkich mówiąc, że jesteśmy "świeżym impulsem dla szkoły". Przemawiali prowadzący kierunki, organizacje studenckie.. Nigdy nie widziałam tak radosnej imprezy w tak "smutnym" momencie.




Rozeszliśmy się do klas. Zgodnie z planem moja grupa zaczynała zajęcia o 12;30. Całym kierunkiem, liczącym całe 7 osób znaleźliśmy salę. Czekali tam na nas nauczyciele, którzy powtórnie powitali nas na uczelni. Każdy z nas krótko się przedstawił, powiedział coś o sobie. Tak jak pisałam wcześniej, nie istnieją tu żadne formalne stosunki nauczyciel- uczeń. Wszyscy są na "ty".
Poznaliśmy program studiów, przedmioty, których będziemy się uczyć. Jestem nimi zachwycona. Filozofia przyrody, wiedza o naturze norweskiej, wiedza o społeczeństwie, kulturze i jego współżyciu z naturą a także przedmiot zwany "outdoor leadership"- czyli bycie przewodnikiem. Przewodnikiem w górach :-) Tak, mogę pominąć tą część t po 2 latach kursu przewodnickiego :-) Ale ciekawym aspektem tego przedmiotu jest wiedza na temat organizowania przestrzeni edukacyjnej w różnych miejscach, na przykład w lesie, czym zainteresować młodszych, czym starszych, jaką wiedzę im przekazywać. Brzmi niesamowicie ciekawie, szczególnie dla mnie. Jak już mówiłam- nie mogłam trafić na lepsze studia :-) I chociaż dopiero w tym roku wprowadzili ten kierunek na uczelni i w zasadzie jesteśmy królikami doświadczalnymi"- będzie super :D
Poznaliśmy program całego semestru, Dzień po dniu. Brzmi super- siedem trzydniowych wycieczek- góry, kajaki, chodzenie po lodowcu. I to wszystko w ramach tygodnia nauki- w poniedziałek planujemy wycieczkę, wtorek-czwartek jesteśmy w górach, w piątek podsumowujemy wyjazd i tak kończy się tydzień. Przy okazji wyjazdów będziemy mieć wykłady, praktyczne wykłady- brzmi jeszcze lepiej. Wykłady na uniwersytecie ograniczają się do jakiś 2 godzin dziennie. A, no i jeszcze mamy tydzień wolnego w międzyczasie,
Magię "praktycznych wykładów" poznałam niecałą godzinę później, kiedy mieliśmy pierwsze zajęcia z wiedzy o naturze. Rozmawialiśmy i florze Fjordów, ekosystemie i jego działaniu. Uczyliśmy się również, jak rozmnażają się rośliny :-) I tu moje zdziwienie- o budowie kwiatka uczyliśmy się rozbierając żywy kwiatek na części pierwsze. Wciąż nie rozumiem, dlaczego w Polsce dzieci uczy się o drzewie pokazując obrazek drzewa, kiedy las ma się za oknem...


Po zajęciach poszliśmy skorzystać z uroków kampusu. Po co siedzieć w domu, jak ma się 5 boisk do siatkówki plażowej obok? :-)


Idealne popołudnie. Po meczu natomiast zrobiliśmy międzynarodową imprezę. I jedliśmy świeżo złowione przez kolegę ryby. Tak, jak NIGDY, PRZENIGDY nie jadłam ryb, tak teraz stałam się ich fanką. :-)


Jutro z samego rana wyjeżdżamy na jednodniową wycieczkę w góry, w ramach studiów, aby w praktyce porozmawiać o rzeczach, których uczyliśmy się dzisiaj. Takie podejście do edukacji mnie zachwyca. Oby tak dalej! :-)
A najfantastyczniejsze w tym wszystkim jest to, że nie mając NIKOGO z kim mogłabym mówić po polsku, jestem zmuszona używać angielskiego wszędzie i o każdej porze. Dzięki temu po tygodniu czuję się całkowicie komfortowo, rozumiem praktycznie wszystko i mogę komunikować się bez żadnych problemów z ludźmi z USA i Australii. Żaden kurs językowy nie daje tyle, co żywy kontakt z językiem przez cały czas. Tak, dziękuję sobie, że rzuciłam się na głęboką wodę, uwielbiam takie wyzwania.. :-)

sobota, 15 sierpnia 2015

Pora rozpalać!

Wczoraj zakończyła się nasza przygoda z kursem norweskiego...Szkoda, że nie ma możliwości kontynuowania go uniwersytecie. Jedyną możliwością jest wykupienie kursu w szkole językowej w centrum miasta. A to kosztuje pewnie masę pieniędzy. No nic, przynajmniej umiem się przedstawić :D
Wieczorem natomiast chcieliśmy wyjść nad miasto pooglądać spadające gwiazdy. Wcześniej jednak z dziewczynami poszłyśmy zrobić zakupy na wspólny obiad. Stwierdziłyśmy, że przynajmniej raz w tygodniu musimy gotować razem, bo od poniedziałku kiedy każda z nas zacznie inny kierunek studiów to nie będziemy miały już tylu możliwości spędzenia czasu wspólnie. Po obiedzie, uzbrojone w ciepłe jeszcze ciasteczka wyszłyśmy nad miasto. Męska część miała dołączyć do nas po meczu (dołączyła) :D






Przyszła reszta, usiedliśmy razem, wyjęłam gitarę...To była magiczna noc. Człowiekowi tak niewiele potrzeba do szczęścia- wspaniali ludzie, ognisko i gitara. Próbowaliśmy dojść do porozumienia, co chcemy śpiewać. Stwierdziliśmy, że zrobimy śpiewnik z międzynarodowymi hitami :-) Zrobiło się całkowicie ciemno...I nad miastem zobaczyliśmy kilkanaście spadających co chwila gwizd. To był jeden z najpiękniejszych widoków, jakie widziałam...
Zdjęcia nie moje, mojego erasmusowego kolegi, ale muszę się nimi podzielić- piękne są tutaj widoki...


I tak przesiedzieliśmy do 3 w nocy... oglądając gwiazdy i rozmawiając. Dlatego moja produktywność dziś nie była duża, ale zdążyłam zrobić 94 pierogi..  :-)


Mój pierogowy debiut :-) Ale muszę nieskromnie stwierdzić, że są nieziemsko dobre! Teraz mogę wszystkich moich erasmusowych znajomych nakarmić tradycyjnymi ruskimi pierogami :-)
To tyle na dziś, uciekam na kolejne fantastyczne ognisko! :-)