Wszystko zaczęło się wtorkowym rankiem kiedy to o 9:00 wszyscy przybyliśmy na zbiórkę. Zapakowaliśmy namioty i rozdzieleni na 2 samochody pojechaliśmy do Veitastrond. Jest to maleńka miejscowość (100 mieszkańców!) w środku niczego, która słynie z produkcji mleka i brązowego sera.
Pogoda nie rozpieszczała nas od samego początku. Siąpił deszcz, jedyną pociechą była dość wysoka temperatura. Plany na ten dzień nie były zbyt ambitne- przemieścić się do doliny, znaleźć odpowiednie miejsce i rozbić obóz.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Po dojechaniu na miejsce rozpoczęliśmy wędrówkę w poszukiwaniu miejsca. Nie uszliśmy 200 metrów a pierwsza przeszkoda ukazała się naszym oczom- rzeka. Owszem, rzeka na mapie była zaznaczona, lecz most, który przez nią przebiegał okazał się być mostem- widmo. A ponieważ (cięgle) padało, poziom rzeki był nieco wyższy niż zazwyczaj. Przekroczenie jej w górnej części, gdzie nie była tak szeroka, okazało się niemożliwe, ponieważ nurt był zbyt silny. Zeszliśmy więc do samego dołu, gdzie szerokość rzeki wynosiła jakieś 30 metrów. Trzydzieści, długich, zimnych metrów. W butach źle, bo po chwili miało się w nich ocean, spróbowałam więc bez butów.
Jeszcze gorzej. Po 20 sekundach nie czujesz stóp, bo woda lodowata, stąpasz gdzie popadnie (po drodze zdążyłam wziąć szybką kąpiel), nabijasz sobie siniaki na podeszwie. Istny survival. Ale udało się, przekroczyliśmy rzekę, chociaż każdemu w butach chlupotały dwa oceany z którymi nie mogliśmy się rozstać przez następne 2 dni.
Dobra, jest płasko, ogromna dolina. To nie może być trudne, rozbijemy się gdzie popadnie. Taaak... Błoto, bagna, mchy, owce, kałuże, jeziora. To nie było jednak takie proste. Po godzinie szukania dobrego miejsca, gdzie nad ranem w namiotach nie mielibyśmy bagna okazało się nie lada wyzwaniem. Dodam, że cały czas deszcz nie dawał nam spokoju. Jednak, po wielu podejściach, rozbiliśmy obóz.
Była nas ósemka, ale oprócz dwóch czteroosobowych namiotów wzięliśmy ze sobą również ogromne tipi, w którym zmieściliśmy się wszyscy. Tipi niby jest na 10 osób, więc jesteśmy idealną grupą :-) Mogliśmy swobodnie usiąść i wszyscy razem zjeść ciepłą kolację. A po kolacji- deser! :D Tak, zrobiliśmy luksusową wyprawę i po drodze zatrzymaliśmy się na godzinne zbieranie jagód. Są ogromne i przepyszne, a naleśników z nimi można zjeść tonę! :D
I kiedy już wszystko zdążyło nam przemoknąć, pałaszowaliśmy deser nie przejmując się dniem następnym. Osobiście, wszem i wobec muszę przeprosić moje wełniane skarpety, których nie znosiłam, a które uratowały moje stopy przed odmrożeniem. Muszę kupić sobie jeszcze milion par. Wełna, nawet kiedy mokra, grzeje. Autentycznie. Ale Ola oczywiście musi prawie zamarznąć, żeby się z nią przeprosić :D No, ale wracając do relacji resztę wieczoru spędziliśmy na podsumowaniu dnia, trików "jak to zrobić, żeby w nocy było ciepło" i radowaniu się z bycia razem.
Oto żeńska reprezentacja kierunku :-)
W namiotach natomiast było suchoteńko. Błogosławię norweskie impregnaty i nieprzemakalne materiały. Namiot 3 dni stał na ciężkim deszczu i nie przemókł! W nocy jednak było nieco chłodno, dlatego przed pójściem spać ugotowałam moją ciepłotrzymającą żabę (Jolu- DZIĘKI NIESAMOWITE STUKROTNE! :-) ). Rano obudziłam się w cieple i suchości.
Kolejny dzień miał być dniem wycieczki doliną Austerdalen. W tym dniu prowadzić nas miał nauczyciel, z którym w poniedziałek rozmawialiśmy o geologi Fjordów. Wstaliśmy więc rano i postanowiliśmy, że przeniesiemy nasz camping na drugą stronę rzeki. Mieliśmy zostać w tym samym miejscu, ale żeby rozpocząć naszą wycieczkę i tak musieliśmy przekroczyć rzekę więc woleliśmy zrobić to raz z namiotami niż 3 razy "na lekko". Tym razem poziom wody był jeszcze wyższy (wciąż pada...) więc postanowiliśmy, że choć i tak wkładanie butów rano było koszmarem, nie chcemy przemoczyć ich całkowicie.
Znów ten sam koszmar. Mokre stopy w mokre skarpety do mokrych butów.. Ach, no ale czego nie robi się dla norweskich widoków.
Przeprawiliśmy się przez wodę, doszliśmy na miejsce, rozbiliśmy nowy obóz, spotkaliśmy się z wykładowcą i ruszyliśmy na podbój doliny.
Wciąż pada (tak dla przypomnienia :-) ). Po drodze zatrzymywaliśmy się co chwila przenosząc wiedzę z poniedziałku na krajobraz dookoła.
Fantastyczne są takie wykłady. Rozmawialiśmy o formach krajobrazu stworzony przez rzeki, oglądaliśmy siłę natury w kanionie.
Następnie przenieśliśmy nasze rozważania na krajobraz polodowcowy. Przechodziliśmy przez morenę czołową, widzieliśmy frakcje i materiały przenoszone przez lodowiec. Zaświeciło słońce, zrobiło się ciepło. A to zawsze wróży coś dobrego. A jeżeli rozmawialiśmy o krajobrazie POlodowcowym to znaczy, że gdzieś ten lodowiec MUSI BYĆ. Doszliśmy do końca doliny, wspięliśmy się na wzgórze i....spotkaliśmy jęzory największego lodowca w Europie, lodowca Jostedalsbreen. Niesamowitość. Czegoś takiego to w Polsce na pewno nie spotkam. Dzięki ci Naturo za Norwegię...
Cudownie, wprost cudownie... Zeszliśmy w dół, przeszliśmy kawałek wzdłuż lodowca i nie mogąc skończyć się zachwycać ruszyliśmy w drogę powrotną. Żeby nie było za wesoło pogoda znów postanowiła się ustabilizować w momencie stałego deszczu. Kałuże w butach osiągnęły rozmiary oceanów, lecz w naszym tipi wciąż było sucho i wygodnie. Zjedliśmy więc kolację i o 21:00 wszyscy grzecznie padli w ciepłych śpiworach :-)
Dzisiaj natomiast dzień nie był już tak długi, gdyż o 13:00 mieliśmy stawić się w kawiarni na podsumowaniu wyjazdu. Zwinąwszy nasz obóz (w nieustającym deszczu) pojechaliśmy więc na krótki spacer doliną Suppheileskaret. Ćwiczyliśmy bandażowanie złamanych kończyn, sprowadzanie poszkodowanych na dół oraz szukanie szlaku w środku niczego (choć na mapie szlak zaznaczony był dumnie czerwoną kreską). Wciąż w deszczu, całkowicie przemoczeni. Nawet najzwyklejszy, prosty i nieoddychający ortalion nie dał rady...
Załoga Ortalionowych Ludków. To nasza oficjalna nazwa od dziś :-)
Po wypiciu kawy i obszernym podsumowaniu wyjazdy wróciliśmy do Sogndal. I jedyne o czym marzyliśmy to wysuszyć nasze rzeczy (dobrze, że w łazience mam ogrzewanie podłogowe :-)). Jednak wyjazd był niesamowicie udany, humory nam dopisują i już nie możemy doczekać się przyszłotygodniowego wywracania się w kajaku wprost do zimnego Fjordu... Tak będzie cudownie :-)Tym razem trzymajcie te pogodowe kciuki lepiej! :D
Ahoj!